19.3.08

Wtopa Kredyt Banku


Wiem, że nie ocenia się książki po okładce... A banku po marketerach i ludziach od reklamy. Ale niektóre rzeczy to przesada. Jeżeli budżet kampanii reklamowej jest tak napięty, że już na spelczekera nie starcza, to chyba znaczy, że nie jest kolorowo.

22.2.08

Maszoperia, ten słynny blog

Zawsze uważałem Maszoperię za produkt skrajnie niszowy. Nie trzeba być guru marketingu aby pojąć, że blog, który porusza kwestie:

  • filmu Herzoga pt. Fitzcarraldo

  • filozofii Fregego

  • teoriomnogościowej definicji funkcji

w jednym poście, nie ma zbyt dużych szans u tzw. odbiorcy masowego. Bez większego żalu pogodziłem się, że Maszoperię będzie czytać moja rodzina, dobrzy znajomi i, być może, kilku biedaków wyrzuconych na szopową mieliznę przez Google.

W ostatni wtorek za namową mojej pięknej J-żony wybrałem się na inżynierię lingwistyczną na MiMUW-ie, prowadzoną przez Adama Przepiórkowskiego. Zajęcia okazały się bardzo ciekawe, a prowadzący i uczestnicy --- bardzo kontaktowi. Jeden z nich (studiujący informatykę i filologię polską) okazał się być również absolwentem III LO w Gdyni, co samo w sobie poprawiło mi humor. W rozmowie, która się w związku z tym wywiązała wyszło na jaw, że ów uczestnik kojarzy... mojego bloga, Maszoperię!

To jednak było małe piwo. Po chwili jednak Adam (tak się chyba uczestnik ów nazywał, ale nie można mi pod tym względem ufać, ponieważ mam fatalną pamięć do imion) opowiedział mi następującą anegdotkę. Otóż, któregoś razu opowiadał koleżance na polonistyce jakie to skończył liceum (nie bez kozery się mówi to słynne trzecie LO). Jej odpowiedź brzmiała: Och, to przecież to samo liceum które skończył autor tego słynnego bloga, Maszoperii!

W tym momencie o mało nie zakrztusiłem się Snickersem którego właśnie jadłem.

Ha! Maszoperia. Słynny blog. Wśród polonistek! :)

(Oczywiście, półroczne milczenie zapewne sprawiło, że moja sława wyparowała... No ale teraz wiem, że miałem swoje pięć minut.)

16.2.08

Tony Soprano w krainie kangurów

Jeśli chodzi o seriale, to ostatnio nie jest kolorowo. Druga seria Dextera się skończyła, Desperatki są takie, że aż żal oglądać, druga seria IT Crowd okazała się średniawa, a na dodatek strajk scenarzystów w Hollyłudzie skończył się niecałe pięć dni temu. Dlatego nie bez pewnej nadziei spoglądałem na Underbelly, o którym Wired napisało, że to “australijscy Sopranos”.

Serial opowiada o wielkiej australijskiej wojnie gangów trwającej od 1995 do 2004 roku. Niestety, pilot dostępny na torrentach (podwójny odcinek “The Black Prince/Sorcerers Aprentice”) nie powala na kolana. Można powiedzieć, że do Rodziny Soprano ma się tak, jak przez wiele lat dolar australijski miał się do dolara amerykańskiego. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa --- wot australijski gangster Alfonso, pochodzenia (a jakże) włoskiego (tytułowy Mroczny Książę) łazi sobie po mieście i robi różne rzeczy, z powodu których gangsterzy mają kiepską reputację. A to kogoś zastrzeli, zastraszy świadków, haracz pobierze, burdę (taką fest) zrobi w knajpie... Aż dziw, że udało mu się gdziekolwiek zajść w gangsterskiej hierarchii -- Tony Soprano ostro kombinował: a tu śmieci, a tu przekręt na ubezpieczeniach... Ludzie liczący na intrygę, knucie, walkę o pozycję i prestiż mogą poczuć się dość zawiedzeni. Dopiero pod koniec drugiej części zaczyna się coś dziać -- Przynieś-podaj-pozamiataj okazuje się mieć ambicje pójścia na swoje (na zasadzie gangsterskiej frenczyzy), dotychczasowi najlepsi kumple zaczynają mieć do siebie nawzajem wąty...

Słabsza niż w Soprano jest ekspozycja postaci. Są one nieco... no, papierowe. Najbardziej denerwujący jest Alfonso (centralna postać pilota), sztampowy jak diabli (wyobraźcie sobie włoskiego gangstera w kwiecie wieku, takiego bysia ze złotą bransoletą... no, już wiecie wszystko). Na szczęście, w dalszych odcinkach nie będzie zbyt mocno obecny (więcej nie zdradzę, a nuż ktoś będzie chciał obejrzeć). Kilka postaci budzi nadzieję (młody policjant, kumpel Alfonsa Jason i jego brat), ale niestety mało się o nich dowiadujemy. Ludzkiego oblicza Jasonowi przydaje pies, z którym ogląda telewizję.

Underbelly ma na szczęście kilka zalet. Po pierwsze, jest oparty na faktach -- w jednym ze stanów Australii zakazano jego emisji ze względu na toczącą się wciąż sprawę. Trochę to wyjaśnia niejaki brak sympatii twórców do gangsterów --- jeszcze kilka lat temu ci ludzie dawali chodzili po ulicy stanowiąc zagrożenie dla praworządnych Aussie.

Po drugie, Aussies (w przeciwieństwie do Amerykanów) sutków kobiecych się nie boją, więc widzowie zobaczą kilka piersi. Nie żeby to było dla mnie jakoś szczególnie istotne, ale w niektórych sytuacjach naga kobieca pierś jest na miejscu. Po trzecie, podoba mi się realistyczne przedstawienie przemocy. Bohaterowie nie przyjmują pięciu tysięcy ciosów na klatę bez szwanku, przemoc ma też nieprzyjemne skutki (siniaki, rany, kalectwo, te sprawy).

Generalnie, zamierzam Underbelly dać szansę i obejrzeć drugi odcinek: widzę pewien potencjał jeśli chodzi o intrygę, postacie też mogą się rozwinąć.

Uwaga językowa: jak wiele razy podkreślałem, Underbelly jest serialem australijskim. To sprawia, że aktorzy mówią z dość mocnym akcentem. Trudno Wam było zrozumieć kumpli Tonyego? Teraz pomyślcie, że mówią z australijskim akcentem. Niektóre sceny musiałem sobie cofnąć, do tej pory też nie jestem pewien motywacji stojącej za wywołaniem burdy w barze (choć mam swoje podejrzenia).To tyle, mates.

szopa, reaktywacja (życie po google)

Cóż, muszę przyznać, że ostatnio dość okrutnie zaniedbałem bloga. Odczułem to z cała mocą gdy postanowiłem z czystej ciekawości zajrzeć sobie tutaj i zdałem sobie sprawę, że... nie pamiętam własnego adresu. Nie zamierzam się jednak z tego zaniedbania tłumaczyć. Tak samo, jak przejdę do porządku dziennego nad złamaniem obietnicy z jednego z wcześniejszych postów (czytelnicy zostają niniejszym skazani na swoje domysły nt. dlaczego czescy hydraulicy nie podbiją Europy).

Najbardziej nośne blogowo zdarzenie z mojego życia wykorzystała już niestety dość mocno moja żona, więc mi pozostają jedynie komentarze. W wielkim skrócie: werbowało mnie Google. Werbowało bardzo intensywnie, poprzez jedną rozmowę z rekruterem, trzy godzinne rozmowy z inżynierami i niezliczoną ilość mejli. Przez niemal dwa miesiące Google był istotną częścią mojego życia. Oczywiście, strasznie mi było przykro, gdy Google powiedziało, że mi dziękuje, ale jednak nie kocha i nie chce, abym pracował u nich jako Site Reliability Engineer (czyli taki überadmin, który się zajmuje dużymi ilościami komputerów naraz -- co sprawia, że jego praca polega bardziej na automatyzacji niż administracji):
It was a pleasure speaking with you regarding the Software Engineer Google.com position [tutaj najwyraźniej arcyrekruterowi na Europę musiało się rabnąć przy copy&paste -- RS]. I have updates from your interviews and am afraid we will not be moving forward in the process. The Hiring Committee reviewed your background and experience, and felt that we do not have a position that is a strong match with your qualifications at this time.

Przyznam, że oprócz normalnego w tej sytuacji zawodu odczułem duże zaskoczenie: moje wrażenia po trzeciej rozmowie były jak najlepsze. Wręcz byłem nieco dumny, że udało mi się ugryźć problem --- szacowanie czasu działania algorytmu sortującego duuuuże ilości danych (tak, nie pomyliłem się, szacowanie czasu, a nie czasowej złożoności obliczeniowej).

Inna sprawa, że o tym, że nie jestem idealnym kandydatem na SRE mogłem Góglowi powiedzieć od razu. Ba, nawet powiedziałem, dwa razy. Skoro jednak Google parł dalej... No cóż, przecież to Google, miałem prawo zakładać, że wiedzą co robią (w końcu mogli przeprowadzić badania z których wynikało, że filozofowie zajmujący się Lispem i Language Engineering są świetnymi SREkami).

Tym niemniej, nie mogę powiedzieć, abym nie wyszedł korzystnie na całej imprezie. Po pierwsze, wielu moich znajomych i przyjaciół dzielnie mnie wspierało przez cały czas trwania procesu rekrutacji. To było bardzo miło, a zarazem trochę zaskakujące. Wszystkim, którzy mnie wspierali bardzo dziękuję. Specjalne podziękowania należą się w tym miejscu Kazikowi, który momentami się przejmował chyba bardziej ode mnie.

Po drugie, sam fakt, że Google się mną zainteresował sprawił, że znalazłem się w centrum (lub w jego okolicach --- ale wolę myśleć, że w samym centrum) zainteresowania niejednej imprezy towarzyskiej (To jest Rysiek, mąż Juli. Ostatnio GOOGLE do niego zadzwoniło!). (Mam pewne obawy niestety, że opowieść o mojej porażce będzie mniej nośna towarzysko.)

Po trzecie, przygotowując się do rozmów strasznie dużo się nauczyłem. Przerobiłem sobie sporą część Cormen et al., dowiadując się między innymi co to jest heapsort, drzewa czerwono-czarnych i B-drzewa. Dowiedziałem się co to jest stos OSI i TCP/IP, czym się różni TCP od UDP i wiele innych tego typu pasjonujących rzeczy. Potrafię powiedzieć, co się dzieje od momentu wpisania adresu w pasku przeglądarki do zrenderowania się strony. (O ile po Cormena być może sam z siebie bym sięgnął, o tyle gdyby nie cała afera z Google na protokołach sieciowych znałbym się zapewne jak wcześniej, czyli jak kura na pieprzu.)

Na koniec, wiadomość autentycznie dobra i (dla odmiany) ani trochę nie podszyta redukcją dysonansu poznawczego: mam wreszcie tytuł pracy magisterskiej! Brzmi on Definitions and theories of truth. Prawdopodobnie ulegnie jeszcze zmianie. Wraz z dr. Cezarym Cieślińskim staraliśmy się go tak dobrać, aby miał szansę zostać zaakceptowany przez radę, a jednocześnie nie zobowiązywał do niczego, z czego mógłbym chcieć się wycofać gdy już zacznę rozumieć o czym chcę pisać...

11.9.07

Cool Nerd King

Via Room 303. A co. W końcu mam wakacje.

NerdTests.com says I'm a Cool Nerd King.  What are you?  Click here!