30.8.06

Marketing Hunów

Pod koniec ostatniego posta zamieściłem nastepującą złośliwość pod adresem Łindołsa:
Windows
Designed by Users
Built by Children
Marketed by Attila the Hun.

Zapisawszy posta patrzyłem się dość tępo w klawiaturę swojego laptopa, zastanawiając się, co by tu jeszcze zrobić: poczytać, posprawdzać blogi, a może wyborczą? I nagle przyszło mi do głowy, że owszem, Microsoft ma marketing na miarę Atylli. Jak doszedłem do tego odkrycia?

Spójrzcie, drodzy czytelnicy, pod swój monitor. Tak, na klawiaturę (zakładam, że czytelnicy mają standardowo ułożone komputery). Przypatrzcie się uważnie, a szczególnie: przyciskowi między lewym Ctrl i takimż Alt. Tak, ten mały irytujący przycisk, w który czasem trafia się zamiast w Alt-a albo Ctrl-a. Jest na nim logo Windows. Zapewne ma braciszka po drugiej stronie spacji.

Tak zwane przyciski Windows są w zasadzie bezużyteczne* -- wyświetlanie menu Start nie jest zazwyczaj najczęściej wykonywaną czynnością przez standardowego użytkownika komputera (a nawet jeśli robi się to często, to taka funkcja może być podpięta pod Ctrl+Enter albo coś w tym guście (standardowo Ctrl+Esc)). Prawoklik klawiaturowy (!) wydaje się z kolei sprzecznością samą w sobie, a jego użycie jest skrajnie nieintuicyjne.

Zdawałoby się, że umieszczanie przycisków Windows na klawiaturze jest bezsensowne. Niestety, na sześć klawiatur, jakie obecnie znajdują się w moim mieszkaniu, 5 ma przyciski Windows (szósta miała, ale je wydłubałem, ponieważ mnie denerwowały). Żadna nie jest klawiaturą firmy Microsoft. Nawet Toshiba, w której ze względu na oszczędność miejsca zrezygnowano z prawego Ctrl i AltGr, umieściła w klawiaturze laptopowej przyciski Windows.

Dlaczego? Ponieważ przyciski Windows są jedną z bardziej perfidnych (bo trudno ją zauważyć), wredniejszych (logo MS źle mi się kojarzy) i bardziej pomysłowych (wręcz: genialnych) akcji marketingowych, jakie przychodzą mi do głowy. Przycisk Windows koduje w głowie użytkownika mniej więcej taki przekaz: komputer = Windows. Nie ma komputerów bez Windowsa. Przecież nawet na klawiaturze jest ich logo! Wyformowanie logo na powierzchni księżyca byłoby niewiele bardziej skuteczne: w końcu reklama na klawiaturze trafia dużo lepiej do grupy docelowej Microsoftu.

Co więcej, jestem w stanie się założyć, że Microsoft wcale nie płaci za tę (moim zdaniem skuteczną) reklamę producentom klawiatur. A na pewno nie wszystkim. Widziałem klawiatury z logo Windows takich Nołnejmów, że MS im na pewno nie zapłaciło. Z tej prostej przyczyny, że nie ma pojęcia o ich istnieniu!

Jak jeszcze sobie pomyśle o Orwellowskim w duchu serwisie Windows Genuine Advantage (nie masz oryginalnego Łindołsa, nie zainstalujesz sobie update'ów -- nigdy bym się tego nie domyślił na podstawie nazwy, a Wy?), to przychodzi mi tylko jedno do głowy: dział marketingu w Microsoft jest doubleplusgood. Szacun dla wielkiego Huna!

* Oczywiście, przyciski Windows są w zasadzie bezużyteczne jedynie pod Łindołsem. Pod Linuksem można w niezbyt skomplikowany sposób przydzielić im praktycznie dowolną funkcję -- np. klawisza Super (przełącznik taki jak Alt i Ctrl), co wyraźnie zwiększa ilość dostępnych skrótów klawiszowych (ponoć jest to bardzo przydatne pod Emacsem).

29.8.06

Dobra, stara winda

Zazwyczaj jestem wrogo nastawiony wobec Łindołsa. Z badzo prostej przyczyny: jest po prostu dla mnie za trudny.

Przykłady? Ot, takie nagrywanie płyt. W Linuksie (a przynajmniej w Ubuntu) się wkłada czystą płytkę, pojawia się okienko, przeciąga się tam odpowiednie pliki, klika przycisk “Nagraj” i już, płytka gotowa. Ewentualnie, w starych czasach konsolowych, wrzucało się wybrane pliki w odpowiednie urządzenie i też było gites. A pod windą? Cóż, aż mi się nie chciało uwierzyć, jak informatyk w Rapp Collins przez 20 minut męczył się, starając dobrać wersję oprogramowania nagrywającego do sprzętu, na którym miałem przyjemność pracować. Co więcej, dziwnym przypadkiem nie udało mi się znaleźć (a szukałem) windzianego programu, który by po prostu nagrywał płyty, bez fajerwerków i wodotrysków (owszem, znalazłem programy po prostu bez fajerwerków, ale miały tę wadę, że nie nagrywały). Instalka kobyły, która przy okazji wypalała płytki ważyła dobre 70 mega (w domu by minęło kilka godzin, zanim by się ściągnęła). Last but not least: to nie był wcale program bezpłatny!

Albo, różnica między instalowaniem Ubuntu i Łindołsa... Ten pierwszy pyta się o kilka rzeczy, które bardzo chce wiedzieć, a później robi swoje. Ten drugi z kolei, o wszystko pyta we właściwym sobie czasie, co uniemożliwia pójście na kawę i niemyślenie o tym, co się dzieje na komputerze. Już nawet nie chcę narzekać na to, że nie ma LiveCD łindołsowego (pewnie by prosiło o klucz produktu zanim by się uruchomiło).

Szkoda również gadać o tym, że musiałem poświęcić pół godziny na przekonanie taczpada Synaptics w laptopie mojej żony do tego, że jednak nie powinien z niewyjaśnionych przyczyn przestawać działać 15 minut po uruchomieniu komputera... A pod Ubuntu jedyne co musiałem zrobić, to zainstalować odpowiedni pakiet, i nie do tego, aby taczpad działał, ale aby włączyc bajery, typu stukanie dwoma palcami w celu emulowania środkowego klawisza myszki

Dzisiaj jednak wyjątkowo doceniłem pewną wersje Łindowsa, a mianowicie: Windowsa 98. Zainstalowałem go na moim starym laptopie (z procesorem Pentium 266 i 32 MB ramu), który zamierzam podarować mojej matce. Miałem pewne kłopoty ze sterownikami, śmiesznie też się ustawiało rozdzielczość... To wszystko nie nastrajało mnie pozytywnie. Otworzyłem jednak pierwszy lepszy katalog i z zażenowaniem zdałem sobie sprawę, że Windows Explorer na starym laptopie działa tak samo szybko jak Nautilus... na moim nowym laptopie.

Więc może nie był to prawdziwy system operacyjny, może nie był wielozadaniowy, może i łapał wszystkie wirusy jak leci. Ale, proszę państwa, wolny nie był (w obu znaczeniach tego słowa).

(Na pocieszenie wszystkich linuksiarzy dodam, że moje pozytywne nastawienie wobec windy ulotniło się, kiedy okazało się, że kody klawiszy są na stałe wprogramowane w system operacyjny i w związku z tym nie przemapuję sobie klawisza “`” na prawy Alt (którego niestety brak w starych toszibach). Przez chwilę wydawało się, że moja matka będzie skazana na naciskanie Ctrl+Alt aby mieć polskie literki, ale po wielkich bojach dzięki Kernel Toys (działają pod obiema Win9x, a nie tylko pod Win95, jak sugerował producent) udało się spożytkować klawisz <menu>... Cóż, dobre i to...)

[UPDATE]

Może nie ma to zbyt wiele wspólnego z postem, ale przeglądając ten bardzo fajny artykuł znalazłem drobną złośliwość względem Łindołsa, przed której umieszczeniem nie umiem się powstrzymać:
Windows
Designed by Users
Built by Children
Marketed by Atilla the Hun
.

28.8.06

Generalne zniechęcenie

Ostatnio ewidentnie nie wywiązuję się z (samemu sobie narzuconego) obowiązku pisania regularnie postów. Nie dlatego, że nie mam o czym pisać (mam całkiem dużo pomysłów), ale z powodu ogólnego zniechęcenia. Co gorsza, nie jest to jedynie jakieś moje psychiczne fiu-bździu. Nie, proszę państwa. Świat dzielnie mnie wspiera w moim zniechęceniu.

Ot na przykład -- jednym z wielu odłożonych na później obowiązków, które gryzą mnie po kostkach jest napisanie pracy rocznej, a właściwie dwóch prac rocznych, jednej z filozofii nauki, drugiej z etyki. Zarówno pierwszą, jak i drugą w pewien sposób napisałem. Na filozofię nauki zaprezentowałby najchętniej zawartość swojego referatu wygłoszonego na konferencji w Szrenicy (albo raczej: tę jego część, którą po przemyśleniu uważam za sensowną). Na etykę z kolei już napisałem jedną pracę roczną, na temat gwałtu z punktu widzenia psychologii ewolucyjnej, która na tyle się spodobała prowadzącemu ćwiczenia profesorowi Szawarskiemu, że zaliczył mi na jej podstawie egzamin. Egzamin, ale nie pracę roczną.

Problem z pracą na filozofię nauki jest taki, że mi się 10 problem Hilberta zdążył znudzić dokumentnie... Jak myślę o przeczytaniu artykułu ze zbioru, który sobie wypożyczyłem z BUW-u robi mi się autentycznie słabo. Problem z nową praca z etyki jest taki, że choć już wymyśliłem temat -- (Etyka zbierania danych marketingowych w Internecie, tak, proszę państwa, filozofia na bajerze jedzie!), mam trudności ze znalezieniem osoby, która zechciałaby w swojej wielkiej łaskawości tę pracę ocenić. A profesor Szawarski, wielki do tej pory entuzjasta mojej twórczości, jest za granicą i siłą rzeczy nic mi nie pomoże.

Cóż, świat się na mnie uwziął, i tyle.

A bardziej na serio: nie da się ukryć, że wakacje człowiekowi potrzebne, nie tyle do szczęścia, ile do w miarę normalnego i twórczego funkcjonowania. W tym roku wakacji miałem mało (praca w Wielkim Babilonie to jednak nie to samo co byczenie się na plaży) i zostały one zużyte w większości na bardzo przyjemne i potrzebne, ale jednocześnie wyczerpujące pod względem psychicznym czynności, takie jak śluby. To wszystko powoduje, że jestem w pewnym sensie wypalony i mam duże trudności z pisaniem w miarę sensownych wpisów na bloga -- by nie wspominać o ciekawych pracach naukowych. Mam nadzieję, że plotka o bezpłatnych warunkach z prac rocznych nie jest bujdą.

(A już offtopicowo i radośniej -- zapraszam do przeczytania mojego gościnnego wpisu na blog mojej małej żonki, czyli małżonki.)

23.8.06

O tym, że się działo

Od poprzedniego wpisu na bloga minęło całkiem dużo czasu. Nie jest to jednak spowodowane lenistwem, lecz tym, że ostatnio nie miałem do blogowania ani czasu ani głowy. Dlaczego? Ponieważ, jak odgrażałem się trochę temu, działo się. I, w związku z tym, mam co opowiadać. Każde ze zdarzeń aż prosi sie o osobny wpis, a ja dzisiaj jestem zmęczony, więc na razie jedynie zajawki.

  1. Wziąłem ślub. 18 sierpnia, w Szczecinie. Sam ten fakt już wydaje się szokujący, a tu jeszcze wesele okazało się jedną z najfajniejszych imprez, w których zdarzyło mi się uczestniczyć.

  2. 11 sierpnia zakończyłem staż w Rapp Collins. To oznacza, że mam pewne przemyślenia na temat stażów, branży reklamowej i swoich dalsych planów na życie.

  3. Kupiłem sobie nowy komputer -- laptopa. Fajerfoks uruchamia się w rozsądnym czasie, włączyłem przezroczystość w Gnomie, zapewne sciągnę sobie KDE. A wyświetlacz jest, o paradoksie, nieco większy niż w monitorze komputera stacjonarnego.

8.8.06

Smutek wordpressowy

Niedawno pojawił się w Wordpressie ficzer, który mnie autentycznie zmroził. Pojawiła się mianowicie możliwość wyedytowania stylu CSS, pod warunkiem, że się za to zapłaci 15 dolców. Napisałem już swoje zdanie pod postacią komentarze do posta opisującego to novum, jednak z jakichś przyczyn admini uznali za stosowne jego wymoderowanie. Sprawa nie daje mi jednak spokoju, postanowiłem więc napisać coś na ten temat.

Wordpressa wybrałem nieprzypadkowo -- przedtem korzystałem z bloggera i byłem z jego działania całkiem zadowolony. Gdy jednak zobaczyłem, że Wordpress ma pewne sensowniejsze rozwiązania strukturalne (tagi, możliwość eksportu...), których w bloggerze nie zaemuluję choćbym się wykazał najwyższą wirtuozerią JavaScriptową, zdecydowałem, że czas na przesiadkę. Dokonałem oto racjonalnego wyboru konsumenckiego na rzecz Wordpressa.

Gdyby jednak miało się za kilka miesięcy okazać, że co fajniejsze bajery w Wordpressie będą płatne, z emocjonalnego punktu widzenia Wordpress stanie się dla mnie nieakceptowalny (mówiąc krótko szlag mnie trafi).

Wybór systemu blogowego to niestety nie tylko kwestia funkcjonalności. Jest to pewnego rodzaju ustalenia swojego, rozpoznawalnego miejsca w sieci. Serwer z bajerami, ale brzydką domeną albo który byłby z jakichś powodów trudno znajdowalny przez wyszukiwarki -- po prostu odpada. Z podobnych przyczyn nie postawiłem WP na tasaku (serwerek, choć miły, to ma tendencję do okresowego padania albo zapychania się łącza).

A Wordpress wbrew pozorom dość mocno utrudnia ucieczkę -- nie ma nawet możliwości ustawienia odpowiedniego taga, który by automatycznie przekierował odwiedzających na nowy adres, jak zrobiłem w starym blogu... Pomijam już nawet fakt, że maszoperię na wordpressie ładnie Gógiel znajduje.

Z drugiej strony całkowicie rozumiem ludzi z Wordpressa, którzy robią świetne oprogramowanie, na miłej memu sercu licencji GPL2, a chcieliby przy okazji trochę zarobić. Płatne apgrajdy wydają się chyba jedynym wyjściem, prócz obowiązkowo doklejanych reklam.

Mam jednak pewne podejrzenie, że (na dłuższą metę) płatne apgrejdy mogą się przeciwko Wordpressowi obrócić. Dlaczego? Niektóre rzeczy, takie jak Gmail, wyznaczają w tej chwili pewne standardy świadczenia pewnych usług. Adres na gmailu jest, dla mnie przynajmniej, dużo ważniejszy od np. adresu zamieszkania -- ten ostatni się dość dynamicznie zmienia, a Gmail jest stały. Stało się tak, ponieważ Gmail świadczy pewną usługę najlepiej, robi to prawie za darmo (reklamy trzeba oglądać...) i daje mi poczucie, że nie potrzebuję szukać nowego konta -- bo co niby jakaś konkurencja Gmaila mogłaby mi zaoferować? 5 gigabajtów więcej na początek? Ależ na co mi to! Jeszcze lepsze przeszukwianie? Bardziej niezawodne serwery? Nie wierzę, aby obecnie ktokolwiek mógł mi to zapewnić.

Wordpress miał potencjał, aby osiągnąć wśród serwisów blogowych podobną pozycję jak Gmail wśród skrzynek pocztowych. A teraz coś się psuje... I znów nie jestem pewien, czy gdzieś indziej nie jest lepiej...

2.8.06

Cięzkie czasy (nadchodzą)

“Bardzo cię, chłopie, polubiłem! Bo wszystke Ryśki to fajne chłopaki” -- jakoś tak mówił do Ryszarda Ochódzkiego pan minister w “Misiu”. Scena jest niewątpliwie jedną z najbardziej zapadających w pamięć.

Jak się przedstawiam, często wygląda to mniej więcej tak: mówię, że mam na imię Ryszard. U rozmówcy chwila intensywnego myślenia (trybiki się poruszają, chomik zasuwa w swoim kółeczku), grymas zrozumienia i przypomnienia (żaróweczka się zapaliła), bardzo szeroki uśmiech i “Bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki!” (Buhaha).
A teraz Tym postanowił nakręcić kontynuację Misia i zatytułował ją... “Ryś”. I o ile Miś z racji swojego wieku nie jest (jak to mawiają szpece od reklamy) on top of de majnd, o tyle nowy film zapewne będzie...

Ciężko będzie, ciężko...

Oczywiście, tak naprawdę to jestem wielkim miłośnikiem Misia i nie cierpię jakoś strasznie z powodu skojarzeń, jakie budzi moje imię... Ale co sobie będę żałował zrzędzenia. ;-)

PS. Mam nadzieję, że linki na Onecie nie ruszają się...

1.8.06

Grasz o staż - unabridged version

Trochę temu pisałem o moich perypetiach z konkursem Grasz o staż, dzięki któremu dostałem się na staż w Wielkiem Babilonie. Dziś wersja kolekcjonerska: moja korespondencja z konkursem (poobcinałem jedynie zbędne cytaty z poprzednich mejli).
Szopa do Grasz o staż, 6 czerwca:
Witam!

Trochę temu (na początku maja) zadzwoniła do mnie osoba z PWC i
poinformowała mnie, że przeszedłem do kolejnego etapu konkursu Grasz o
staż i że niebawem skontaktuje się ze mną firma Rapp Collins w celu
ustalenia daty rozmowy kwalifikacyjnej. Do tej pory nic takiego nie
nastąpiło.

Czy mam powód aby się niepokoić (że zaszła pomyłka albo coś takiego),
czy też taki jest normalny czas oczekiwania?

Z góry dziękuję za szybka odpowiedź i pozdrawiam.

Grasz o staż do Szopy, w odpowiedzi na jego mejla, 7 czerwca:
Witam,

Zaczne moze od tego, ze nie zaszla zadna pomylka i rzeczywiscie byles zaakceptowany na rozmowe kwalifikacyjna w Rapp Collins.

Przyznam szczerze, ze bylem zdziwiony Twoja wiadomoscia, gdyz w naszym systemie masz ustawiony status 'zrezygnowal z rozmowy'. W celu wyjasnienia sprawy skontaktowalem sie z przedstawicielem fundatora i poinformowano mnie, ze kontaktowano sie z Toba jako jednym z pierwszych i rzeczywiscie zrezygnowales z uczestnictwa w rozmowie.

W zwiazku z powyzszym bardzo prosze o informacje czy rzeczywiscie tak bylo.

Pozdrawiam

Adrian Juchimiuk
****************
PricewaterhouseCoopers
Dzial Komunikacji Marketingowej
Al. Armii Ludowej 14
00-638 Warszawa

Szopa go Grasz o staż, 7 czerwca:
Przyznam, że jestem w dość głębokim szoku. Nikt (oprócz konsultanta
PWC, który poinformował mnie o przejściu do następnego etapu) się ze
mną nie kontaktował. Tym bardziej, pod żadnym pozorem nie
zrezygnowałem z rozmowy kwalifikacyjnej. Co gorsza, nie przypominam
sobie, abym przez cały ten czas odbierał jakiś telefon, który
zakwalifikowałem jako pomyłkę. Byłem na to szczególnie wyczulony. Czy
mógłbyś się dowiedzieć, kiedy miała się odbyć moja rozmowa z Rapp
Collins? Może to by rzuciło nieco światła na całą sprawę.

Cała sytuacja wydaje mi się dość niepokojąca.

Pozdrawiam i dziękuję za szybką odpowiedź.
-- Ryszard Szopa

Tutaj następuje dość duża luka czasowa - tydzień. Szopa w międzyczasie bardzo się wkurza, martwi i w ogóle jedzie do Szczecina. W Szczecinie Szopa dochodzi do wniosku, że o jakimkolwiek stażu może praktycznie zapomnieć, ale postanawia, że tak tego nie zostawi.

Szopa do Grasz o staż, 14 czerwca, wkurwienie maksymalne:
Szanowni Państwo!

7 czerwca wysłałem do Państwa mejla, w którym skarżyłem się, że mimo
przejścia do następnego etapu (jak poinformował mnie Państwa
przedstawiciel), nie zgłosiła się do mnie firma Rapp Collins, w której
miałem odbyć rozmowę kwalifikacyjną. Dowiedziałem się tylko tego, że w
bazie danych figuruję jako osoba, która zrezygnowała z rozmowy
kwalifikacyjnej.

Podkreślam, że _NIE_ kontaktowała się ze mną żadna osoba z firmy Rapp
Collins i w związku z tym _NIE_ mogłem zrezygnować z rozmowy
kwalifikacyjnej. Prosiłem o podanie daty domniemanego kontaktu ze mną,
abym mógł sprawdzić połączenia przychodzące u mojego operatora
telefonicznego. Nie otrzymałem od Państwa tej daty, jak też wciąż nie
otrzymałem żadnych wyjaśnień odnośnie do mojej sprawy.

Przyznam, że jestem bardzo zawiedziony i odrobinę zniesmaczony Państwa
postawą. Postrzegałem do tej pory konkurs ,,Grasz o staż'' jako
inicjatywę mającą promować wśród młodych ludzi pewne pozytywne postawy
względem rynku pracy, a także takie rzeczy jak jasne kryteria
ewaluacji, transparentność. Brak Państwa reakcji na mój problem
zezwala mi snuć jak najgorsze domysły, nawet jeśli nie bezpośrednio
wobec Państwa, to na pewno wobec firmy uczestniczącej w konkursie (za
której przestrzeganie pewnych zasad i reguł jesteście Państwo poniekąd
odpowiedzialni).

W związku z wszystkim powyższym zamierzam złożyć oficjalną skargę.

-- Ryszard Szopa

Mijają dwa dni, Szopa dochodzi do wniosku, że ten Grasz o staż to są ostatnie ... i go zupełnie olali. Ale nie, okazuje się, że oni trawili.

Grasz o staż do Szopy, 16 czerwca:
Witaj Ryszardzie,

myślę, że mam dla Ciebie same dobre wiadomości :-)
Pierwsza jest taka, że natychmiast zareagowaliśmy na Twój sygnał i skontaktowaliśmy się z przedstawicielem firmy Rapp Collins. Takie sygnały są dla nas bardzo ważne, właśnie dlatego, że cenimy sobie wartość jaką niesie za sobą konkurs "Grasz o staż". Uważamy, że takie sytuacja jak ta w której się znalazłeś nie mogą sie zdarzać - stąd nasza natychmiastowa i zdecydowana reakacja.
Druga dobra wiadomość jest taka, że rozmowy w Rapp Collinsie nadal się toczą. Ponieważ nie byłeś jedyną osobą w podobnej sytuacji - możesz być pewny, że przedstawiciel firmy Rapp Collins umówi się z Tobą na rozmowę. Oczywiście tym samym Twój status w konkursie nadal brzmi "zaakceptowany na rozmowę", a nie "zrezygnował z rozmowy".
Trzymamy za Ciebie Ryszardzie kciuki oraz życzymy powodzenia na rozmowie :-)

Pozdrawiam

Piotr Ruszowski

Zwycięstwo -- niebawem po otrzymaniu tego mejla faktycznie zadzwoniono do mnie z Babilonu i umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną. Z efektem pozytywnym, co więcej, czego odzwierciedleniem jest co najmniej kilka postów na tym blogu.

Kilka rzeczy, które mnie w związku z tym ostatnim mejlem rozbawiło:

  • Niektórzy myślą, że jak nie wiadomo, co napisać, należy napisać coś ekstremalnie pozytywnego, jak na przykład to, że mamy same dobre wiadomości! A najlepiej okrasić cały komunikat dużą ilością uśmieszków.

  • W marketspeaku wiele słów nabiera zupełnie innego znaczenia niż normalnie. Ot, takie natychmiastowa i zdecydowana reakcja może oznaczać reakcję po trzech mejlach i dziewięciu dniach.

  • To, że zostałem autentycznie potraktowany some generic leadership

  • Założenie, że konstruując przekaz na poziomie idioty sprawimy, że jego odbiorca będzie bardziej się cieszył.


Poczyniłem też dwie obserwacje, smutną i radosną:

  • Nic nie działa tak dobrze jak wyrafinowana groźba (obserwacja smutna).

  • Jeżeli się będziemy wystarczająco mocno wykłocać, może udać się nam wyjść na swoje (obserwacja radosna).


Oczywiście, można dojść do wniosku, że się czepiam: w końcu wszystko skończyło się hepi endem, odbywam staż w Wielkim Babilonie, z korzyścią dla siebie (zarówno pod względem materialnym, jak i epistemicznym). Ale gdybym nie był aż tak upierdliwy -- nic by z tego nie wyszło i mógłbym się co najwyżej pienić, jaki ten konkurs jest unreliable (przepraszam za angielski wtręt, nie znalazłem dobrego polskiego odpowiednika).

A ze strony PriceWaterhouseCoopers vel Grasz o staż zabrakło mi jednego -- jakichś (zawoalowanych przynajmniej) przeprosin za całe zamieszanie.

Jak ludzie znajdują Maszoperię

Bardzo przyjemnym ficzerem Wordpressa jest fakt wyświetlanie statystyk wejść z wyszukiwarek. Zazwyczaj nie wywołuje to we mnie większych emocji. Dzisiaj jednak zostałem zaskoczony.

Kilka co ciekawszych (o ile nie podaje inaczej, chodzi o międzynarodowego Gógla z google.com, a nie google.pl):

  • coś szalonego w Szczecinie - maszoperia na pierwszym miejscu. Wbrew pozorom, nie ma to związku z moim planowanym ślubem...

  • geek - miejsce siódme, w Góglu “Szukaj w kategorii: Polski''. Aż mi się miło zrobiło :-)

  • szopy - ósme miejsce. Po zastanowieniu - nie powinno mnie to dziwić.

  • "czemu nie" - szóste miejsce. No bo czemu nie?

  • skrajność - drugie miejsce. A ja przecież nie chcę być kontrowersyjny.

  • rzeczy z ikei - pierwsze miejsce. Naprawdę, nie wiem dlaczego.

  • if uw - drugie miejsce, polski Gógiel (pierwsze miejsce zajmuje zresztą strona, którą też robiłem ja). Godne wzmianki przede wszystkim dlatego, że strona Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego nie pojawia się na pierwszych czterech stronach wyników. Najbardziej związane z if uw strony, które można tam znaleźć, to strona samorządu studenckiego if uw, nb. również mojego autorstwa.


Cóż, są rzeczy na niebie, ziemi i w Góglu, o których nie sniło się waszym filozofom, by sparafrazować autorytet.