29.3.07

jebunt

Jak najlepiej spędzić noc przed wylotem do kraju? Oczywiście, reanimując komputer!

Wszystko zaczęło się od Kazika. Zainstalował sobie Ubuntu Feisty Fawn, podczas gdy ja (zdeklarowany ubunciarz) wciąż siedziałem na Edgy Eft. No i pomyślałem, że tak być nie może -- podjąłem decyzję o apgrejdzie. Oczywiście, jako człowiek oszczędny postanowiłem nie marnować domowych bajtów (Kotnet limituje nam miesięczny transfer) i całą operację przeprowadzić z pracy (nie chwaliłem się jeszcze, ale kliknijcie proszę http://ccl.kuleuven.be/medewerkers.en.php, i dalej, w moje imię i nazwisko). Niestety, nie przewidziałem możliwości, że apgrejd będzie tak czasochłonny, że Franek z Końca zechce zamknąć interes zanim się skończy. O niektórych rzeczach lepiej nie dyskutować, więc nacisnąłem z żalem C-c i postanowiłem dokończyć w domu.

Niestety, nie ma tak łatwo. Mianowicie, w złym momencie było to C-c. Bo zamiast uśmiechniętego gnoma, po włączeniu komputera powitało mnie Kernel Panic (po polsku jeszcze gorzej to brzmi, panika jądra).

Bez wgłębiania się w szczegóły techniczne: nie było trywialnie. Połączyło się kilka problemów: przerwana instalacja, błędy w systemie plików... Dorzućmy do tego zupełną nieprzydatność ubuncianego LiveCD jako płytki ratunkowej. I gdyby nie płytka ratunkowa pld, nie byłoby kolorowo... I przez najbliższe dwa tygodnie nici z Emacsa, nici z komfortu, parafrazując pewnego niemal samorządowca, niczego by nie było.

A czemu o tym wszystkim piszę? Z radości. Że jebunt wreszcie opanowany (źle się czułem ze świadomością, że mi system nie działa -- nazwijcie mnie gikiem, ale tak mam i nic na to nie poradzę). Że mogę sobie wreszcie podumać nad życiem (rzecz bardzo wskazana przy samotności i wymuszonej bezsenności), słuchając Georgii w wykonaniu Romka Puchowskiego (rzecz jasna, ja słucham z oggów zgranych z płytki z autografem, a nie z last.fm). No i aby pokazać, jak można produktywnie spędzić noc przed lotem do Polski, chroniąc się przy okazji przed (zdawałoby się nieuchronnym) zaspaniem.

10.3.07

Polonica

Wyjeżdżając do Belgii, byliśmy święcie przekonani, że Polska będzie prze Belgów postrzegana jako kraj bardzo egzotyczny -- że Belgowie nie będą mieli pojęcia o polskiej kuchni, polskich zwyczajach, i że w ogóle będziemy musieli wyjaśniać, że w Polsce nie ma wojny, a niedźwiedzie nie chodzą po ulicach (no, może lekko koloryzuję, ale...).

Rzeczywistość nie mogła okazać się dalsza od naszych oczekiwań. Zadziwiająco wiele Belgów wie nie tylko, gdzie Polska leży, lecz nawet słyszała o Kaczyńskich (paradoksalnie, bliźniacy są niezłym towarem eksportowym). To jednak nic. Polskie akcenty spotykamy prawie na każdym kroku:
  • W mojej ulubionej piwiarni większość bywalców umiała powiedzieć “Na zdrowie” zanim tam się pojawiłem po raz pierwszy.
  • Dziewczyna mojego dobrego znajomego (Flamanda, rzecz jasna) skończyła polonistykę (w Leuven) i mieszkała przez rok we Wrocławiu (na niego miało to taki wpływ, że potrafi powiedzieć dość naturalnie “Dwe Wahki sthong prosze”).
  • Pewien znajomy student filozofii ma krewnego, który ma żonę Polkę i był na ich ślubie w Grudziądzu (z niewiadomych przyczyn jako miasto, które bardzo chciałby zobaczyć jeszcze w Polsce wymieniał Jelenią Górę -- zapewne na tym weselu zrobiono go w... jelenia).
  • Jeden z dwóch leuveńskich filozofów analitycznych, Roger Vergauwen, studiował slawistykę i w związku z tym uczył się przez trzy lata polskiego (choć jego umiejętność mówienia po polsku jest na poziomie mojej mówienia po rosyjsku, czyli utajona).
Co więcej, Belgii póki co nie zalała fala polskich imigrantów za chlebem, więc mamy całkiem niezły wizerunek (chociaż w Anglii aż tak złego mieć nie możemy, bo znajomy Anglik deklaruje na serio chęć uczenia się polskiego). Mimo wszystko milej jest, jak ktoś Ci mówi, że miał do czynienia z Polakami jako lobbystami w Parlamencie Europejskim niż że miał panią do sprzątania Polkę...

Zatem, zupełnie kontrintuicyjnie, okazuje się, że Belgowie mają przeciętnie większą wiedzę na temat Polski niż Polacy na temat Belgii.

Niestety, nie jest zupełnie kolorowo. O ile o bliźniacy jako towar eksportowy są całkiem nieźle (jak na swoją jakość) sprzedawani, o tyle nie da się tego powiedzieć o polskiej filozofii. Nikt nie słyszał o żadnych profesorach UW, szkoła lwowsko-warszawska też pozostaje szerzej nieznana. Jedynym polskim filozofem, o którym prawie na pewno każdy coś wie, jest Alfred Tarski. Ech... A szkoła lwowsko-warszawska byłaby takim świetnym towarem eksportowym, o ileż lepszym od Kaczyńskich...

4.3.07

Nieistniejący Instytut: IF UW

Tak, proszę państwa. Z bólem w ostatnich dniach zdałem sobie sprawę, że moja alma mater nie istnieje.

Oczywiście, nie suponuję bynajmniej, że tzw. IF UW to jest jeden wielki spisek -- że “studenci” i “wykładowcy” umówili się, że będą wszystkim mówić, że robią filozofię w ramach Uniwersytetu Warszawskiego, aby dobrze wypadać przed rodziną, dostawać kasę i mieć wpis do CV, a w rzeczywistości piją piwo. Nie twierdzę również, że IF UW przestał istnieć: rozwiązano go, spuścili bombę.

Jednakże, moje stwierdzenie nie jest zupełnie nieuzasadnione. Wpiszmy w Góglu następujące kwerendy:
  • "warsaw philosophy": pierwszy rekord związany bezpośrednio ze stroną naszego instytutu pojawia się na drugiej stronie. Nie jest to niestety strona główna, a jakaś bardzo stara wersja anglojęzyczna. W międzyczasie mamy strony KUL-u, starą stronę Jacka Juliusza Jadackiego na serwerze SWPS-u, stronę Mariusza Grygiańca na geocities...
Każda z nich powinna nas natychmiastowo i trywialnie zaprowadzić na angielską wersję strony głównej Instytutu Filozofii. Niestety, tak nie jest. Jakie są tego skutki (o możliwych przyczynach za chwilę)?

Kiedy John R. Smith, filozof z Zachodu, z jakichś tylko sobie znanych przyczyn postanawia się czegoś dowiedzieć na temat filozofii w Warszawie, cóż robi? Korzysta z Gógla. I czegóż się dowiaduje? Niczego. Ergo, dla Johna R. Smitha IF UW nie istnieje. Leży poza jego stożkiem świetlnym. Zamiast Johna R. Smitha można sobie wstawić Giovanniego Malatestę, Hansa Schmidta, Johana van Dorpa, Juana Pereza, w zależności od preferencji geograficznych... Nie wyślą do nas żadnych zaproszeń na konferencję. Nie przyjdzie im do głowy coś z nami zorganizować. Nie polecą swoim studentom wyjazdu na Erasmusa do Warszawy (chyba że w ramach wyjątkowo wrednego practical joke). O tym, jak wychodzą na tym pracownicy nie trzeba chyba mówić.

Teraz, jeszcze zabawniejsze ma to bezpośrednie skutki np. dla mnie. Kiedy spotykam filozofa belgijskiego i, załóżmy, wywrę dobre wrażenie, zazwyczaj rozmowa schodzi na to skąd przyjechałem etc. Zazwyczaj opowiadam, że u nas filozofia jest bardzo analityczna i jest więcej logiki. Jeszcze jest nieźle. Gorzej, jak Belg zaczyna się zastanawiać, kogo on może znać z Warszawy, bo ja wiem, że nikogo (Tarskiego z dość oczywistych względów nie liczę). Co więcej, nikogo nie musi znać aby orientować się w swojej dziedzinie (jakakolwiek by była). Najgorzej jest, jeżeli Belg postanowi wreszcie wygógłować moją almę mater -- wtedy przekonuje się, że czegoś takiego nie ma (albo widzi różową szkołę ateńską sprzed lat) i dochodzi do wniosku, że ja jestem znikąd, a strasznie ściemniam.

Moją frustrację pogłębia to, że tutejsi analitycy znaleźliby bez problemu wspólny język z naszymi ontologami czy semiotykami (sic!). Pod warunkiem, że istnieliby w tym samym wszechświecie równoległym.

Na koniec, jakie są (moim zdaniem) tego smutnego stanu rzeczy przyczyny:
  • Strona IF UW jst fatalnie zrobiona jeśli chodzi o “znajdowalność” przez wyszukiwarki
  • Nie pojawiają się na niej żadne nowe użyteczne informacje
  • Nie są na niej publikowane nowe artykuły pracowników IF UW.
Rozwiązanie tego problemu jest banalnie proste: najzwyklejszy, darmowy System Zarządzania Treścią (CMS po ludzku), np. Mambo (skoro CBA to wystarcza, IF UW również powinno wystarczyć). Każdy pracownik miałby swoją własną podstronę, którą łatwo mógłby edytować i na której mógłby umieszczać drafty właśnie pisanych artykułów albo materiałów dla studentów. To samo dotyczy informacji instytutu, które można by bardzo łatwo dodawać, w sensownym miejscu (ruszające się literki to jest najgorszy pomysł na serwowanie niusów).

Na moje oko koszty rzędu tego całego przedsięwzięcia wynosiłyby (maksymalnie) kilka tysięcy złotych rocznie, a zyski byłyby przecież ogromne. Choćby ze względu na to, że strony dobrze zrobione i często zmieniające się są dużo lepiej indeksowanie przez wyszukiwarki internetowe -- nie wspominając juz o takich trywializmach jak większa wygoda pracowników i studentów.

Oczywiście, dobra strona nigdy nie zastąpi publikowania dobrych prac po angielsku, ale jest to pierwszy krok -- pochodzenie znikąd na pewno nie pomaga potencjalnym autorom.

(Przemyślenia do tego posta powstały po tym, jak okazało się, że znajoma Flamandka pisze magisterkę na temat bardzo związany z niedawno zakończonym doktoratem mojej znajomej z Warszawy. Dałem Flamandzce nazwisko i powiedziałem, aby sobie wygóglowała. Niestety, znalezienie mejla bez znajomości polskiego okazało się praktycznie niewykonalne. Można więc powiedzieć, że post ten jest sponsorowany przez logiczne podstawy muzykologii.)

3.3.07

Jak przenieść archiwum postów z Wordpressa na Blogspot?

Jednym z czynników, który dość mocno powstrzymywał mnie przed powrotem na blogspot była wizja utraty archiwum albo ręcznego przeklejania postów. Choć Wordpress oferuje całkiem niezłe opcje eksportu i importu, o tyle blogger niestety importować postów z Wordpressa nie potrafi.

Na szczęście, znalazłem bardzo przyjemny programik napisany w pythonie, który całą operacje pozwala przeprowadzić bezboleśnie spod konsoli: wordpress2blogger. Użycie jest bardzo proste: w pliku źródłowym ustawiamy dane swojego konta góglowego, wordpressowego oraz ile postów chcemy przenieść, po czym uruchamiamy skrypt.

Dlaczego zrezygnowałem z Wordpressa?

Powodów było kilka.

Po pierwsze, wordpressowy interfejs edytowania nowego wpisu zaczął się sypać po apgrejdowaniu fajerfoksa do wersji 2.0.0.2. Pod epiphany chodzi jeszcze jako tako, pod Operą -- bardzo jako tako (źle łamie wiersze...), no a pod fajerfoksem nie da się zalogować. Konquerora nie będę włączał aby móc utworzyć nowy wpis, oj nie.

Po drugie, wordpress zaczął ostatnio być niemiły. Zaczęło się od tego, że zaczęli chcieć $20 za edytowanie css-u skórki (nie na zawsze, a tylko przez rok). Ja rozumiem (i poniekąd cenię), że ludzie od wordpressa chcą zarobić na swoim produkcie, ale:
  • Deklarowali na początku, że blogi na ich serwerze są za darmo i pozostaną za darmo
  • Jeżeli bym miał za coś zapłacić, musiałaby to być jakaś nowa funkcjonalność, niedostępna na innych serwerach i co do której bym czuł, że w jej stworzenie trzeba było zainwestować trochę wysiłku. Edycja css-a taka nie jest.
Później już było tylko lepiej: dowiedziałem się, że zużywam już 4% ze swoich iluśtam megabajtów, nie dało się embedować filmiku z youtube'a...

Po trzecie, wszystkie powody, dla których w czerwcu zeszłego roku przesiadłem się na wordpressa przestały być aktualne. Tagi są już dostępne na Bloggerze i dość mocno poprawiła się stabilność edytora.

Po czwarte, blogger ma sporo zalet w stosunku do wordpressa. Wspomnę tylko o dwóch: dużo większej kontroli nad wyglądem skórki i układem prezentacji informacji oraz możliwości dowolnego edytowania kodu strony (co pozwala dołączyć kod analytics czy też nawet AdSense). Poza tym, Blogger wydaje się w tej chwili o wiele intensywniej rozwijać od Wordpressa, który ostatnimi czasy pogrążył się chyba w lekkiej stagnacji (a przynajmniej jego darmowa wersja).

2.3.07

Niderlandzka język bardzo trudna język

Ostatnio na pewnym (anglojęzycznym) seminarium przydarzyła mi się następująca sytuacja: prowadzący zapytał, czy ktoś ma jakieś pytanie, na co jeden z uczestników zadał pytanie. Po niderlandzku. Było to ekstremalnie dziwne, ponieważ (a) jak już wspomniałem, językiem wykładowym był angielski (b) Flamandzi generalnie bardzo dobrze mówią po angielsku. Ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu, moje (poprzednie) zdziwienie podzielał prowadzący. Co więcej, on również zdawał się nie rozumieć pytania (a był Flamandem, więc wszystko wskazywało na to, że co jak co, ale po niderlandzku zrozumieć powinien).

Wtedy student pytanie powtórzył, powoli i (w swoim mniemaniu) wyraźnie, i zagadka się wyjaśniła. Wcale nie mówił po niderlandzku.Mówił po angielsku, ale za to z bardzo mocnym niemiecki akcentem.