16.2.08

szopa, reaktywacja (życie po google)

Cóż, muszę przyznać, że ostatnio dość okrutnie zaniedbałem bloga. Odczułem to z cała mocą gdy postanowiłem z czystej ciekawości zajrzeć sobie tutaj i zdałem sobie sprawę, że... nie pamiętam własnego adresu. Nie zamierzam się jednak z tego zaniedbania tłumaczyć. Tak samo, jak przejdę do porządku dziennego nad złamaniem obietnicy z jednego z wcześniejszych postów (czytelnicy zostają niniejszym skazani na swoje domysły nt. dlaczego czescy hydraulicy nie podbiją Europy).

Najbardziej nośne blogowo zdarzenie z mojego życia wykorzystała już niestety dość mocno moja żona, więc mi pozostają jedynie komentarze. W wielkim skrócie: werbowało mnie Google. Werbowało bardzo intensywnie, poprzez jedną rozmowę z rekruterem, trzy godzinne rozmowy z inżynierami i niezliczoną ilość mejli. Przez niemal dwa miesiące Google był istotną częścią mojego życia. Oczywiście, strasznie mi było przykro, gdy Google powiedziało, że mi dziękuje, ale jednak nie kocha i nie chce, abym pracował u nich jako Site Reliability Engineer (czyli taki überadmin, który się zajmuje dużymi ilościami komputerów naraz -- co sprawia, że jego praca polega bardziej na automatyzacji niż administracji):
It was a pleasure speaking with you regarding the Software Engineer Google.com position [tutaj najwyraźniej arcyrekruterowi na Europę musiało się rabnąć przy copy&paste -- RS]. I have updates from your interviews and am afraid we will not be moving forward in the process. The Hiring Committee reviewed your background and experience, and felt that we do not have a position that is a strong match with your qualifications at this time.

Przyznam, że oprócz normalnego w tej sytuacji zawodu odczułem duże zaskoczenie: moje wrażenia po trzeciej rozmowie były jak najlepsze. Wręcz byłem nieco dumny, że udało mi się ugryźć problem --- szacowanie czasu działania algorytmu sortującego duuuuże ilości danych (tak, nie pomyliłem się, szacowanie czasu, a nie czasowej złożoności obliczeniowej).

Inna sprawa, że o tym, że nie jestem idealnym kandydatem na SRE mogłem Góglowi powiedzieć od razu. Ba, nawet powiedziałem, dwa razy. Skoro jednak Google parł dalej... No cóż, przecież to Google, miałem prawo zakładać, że wiedzą co robią (w końcu mogli przeprowadzić badania z których wynikało, że filozofowie zajmujący się Lispem i Language Engineering są świetnymi SREkami).

Tym niemniej, nie mogę powiedzieć, abym nie wyszedł korzystnie na całej imprezie. Po pierwsze, wielu moich znajomych i przyjaciół dzielnie mnie wspierało przez cały czas trwania procesu rekrutacji. To było bardzo miło, a zarazem trochę zaskakujące. Wszystkim, którzy mnie wspierali bardzo dziękuję. Specjalne podziękowania należą się w tym miejscu Kazikowi, który momentami się przejmował chyba bardziej ode mnie.

Po drugie, sam fakt, że Google się mną zainteresował sprawił, że znalazłem się w centrum (lub w jego okolicach --- ale wolę myśleć, że w samym centrum) zainteresowania niejednej imprezy towarzyskiej (To jest Rysiek, mąż Juli. Ostatnio GOOGLE do niego zadzwoniło!). (Mam pewne obawy niestety, że opowieść o mojej porażce będzie mniej nośna towarzysko.)

Po trzecie, przygotowując się do rozmów strasznie dużo się nauczyłem. Przerobiłem sobie sporą część Cormen et al., dowiadując się między innymi co to jest heapsort, drzewa czerwono-czarnych i B-drzewa. Dowiedziałem się co to jest stos OSI i TCP/IP, czym się różni TCP od UDP i wiele innych tego typu pasjonujących rzeczy. Potrafię powiedzieć, co się dzieje od momentu wpisania adresu w pasku przeglądarki do zrenderowania się strony. (O ile po Cormena być może sam z siebie bym sięgnął, o tyle gdyby nie cała afera z Google na protokołach sieciowych znałbym się zapewne jak wcześniej, czyli jak kura na pieprzu.)

Na koniec, wiadomość autentycznie dobra i (dla odmiany) ani trochę nie podszyta redukcją dysonansu poznawczego: mam wreszcie tytuł pracy magisterskiej! Brzmi on Definitions and theories of truth. Prawdopodobnie ulegnie jeszcze zmianie. Wraz z dr. Cezarym Cieślińskim staraliśmy się go tak dobrać, aby miał szansę zostać zaakceptowany przez radę, a jednocześnie nie zobowiązywał do niczego, z czego mógłbym chcieć się wycofać gdy już zacznę rozumieć o czym chcę pisać...

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

wiesz, kazik się przejmował, bo sam by chciał, żeby do niego gógle zadzwoniło:)

Ryszard Szopa pisze...

Szopa zrobił co w jego mocy, aby google mogło zadzwonić do Kazika :-)

Krzysztof pisze...

Mnie Google tez rekrutowalo dlugo... Dlugo tzn. mialem z nimi relacje przez jakies 7 miesiecy. Obiecywali ze przyjma, rozmowy trzaskalem, a dzis mi podziekowali. Troche to dziwne...
Jak jestes zainteresowany, opisuje cala sprawe na moim blogu: http://blog.eldoras.com

pozdrawiam