22.12.06

Jednak być klientem banku to jest coś

Mogę powiedzieć, że mam całkiem sporo doświadczeń związanych z bankami: miałem konto w BPH, mam konto w Pekao SA. Część z tych doświadczeń jest mało sympatyczna, jak trwające miesiącami próby uruchomienia bankowości internetowej w Pekao, albo odkrycie, że przy małych obrotach dochodzi do eskalacji wysokości opłat bankowych w BPH (skończyło się zamknięciem przeze mnie konta). Nie wyobrażam sobie życia (a przynajmniej życia w cywilizacji) bez korzystania z usług bankowych, jednak przyzwyczaiłem się myśleć o bankach jako o istotach potężnych, wrednych, kłamliwych i potwornie topornych. Banki są konieczne, ale złe. Pomagało mi to przetrwać różne niespodzianki, jak skrajnie nieelastyczna forma spłacania karty kredytowej, konieczność płacenia za każdą duperelę albo wysokie opłaty bankowe. Dlatego byłem zupełnie nieprzygotowany na to, spotkało mnie w Belgii.

Po pierwsze, założenie konta bankowego przez obcokrajowca jest w Belgii bardzo proste. Mówią po angielsku, nie trzeba pokazywać rachunków telefonicznych, powoływać się na znajomych polityków, ani pokazywac rodowodu psa. Choć umowa jest po niderlandzku, jest stosunkowo mała szansa, że zostaniemy oszukani. Nie treba dodatkowo płacić za uczynienie kogoś współwłaścicielem konta (w przeciwieństwie do BPH, gdzie mieli bezczelność zażądać jeszcze znaczka skarbowego). W ogóle, nie trzeba za nic płacić. Przelewy są za darmo, bankowość internetowa jest za darmo, dodatkowa karta za darmo, wypłaty z bankomatów za darmo, wypłaty z obcych bankomatów za darmo, wypłaty z bankomatów w całej strefie euro za darmo, wypłata z bankomatu poza strefą euro -- €0,25 (czyli dużo taniej niż wypłata z obcego bankomatu w Polsce). Przelewy zagraniczne -- za darmo, podczas gdy w Polsce się za to płaci co najmniej 80 zł (sic!). Z tego, co zdążyłem się zorientować, koszty bankowe wzrastają jak się ukończy 26 rok życia, jednak raczej nie przekraczają €20 rocznie (w Pekao SA płaci się trochę więcej... niezależnie od wieku). Belgijską kartą bankomatową można płacić nawet w automacie z napojami, dzięki czemuś w rodzaju elektronicznej portmonetki (Proton to się nazywa). Wszystkie karty mają chipa, co sprawia, że nasze polskie karty bankowe są przestarzałe i nie możemy wypłacać nimi pieniędzy. Nie ukrywajmy tego -- między polskim a belgijskim systemem bankowym jest przepaść. (Jedynym moim do tej pory zastrzeżeniem był nieco niewygodny system autentykacji w bankowości internetowej.)

Dlaczego jednak o tym piszę na swoim blogu? Dlaczego robię swojemu bankowi (belgijskiemu) darmową reklamę? Otóż, dostałem dzisiaj od nich przesyłkę, która rozwiązała moje problemy z niewygodną autentykacją, a przy okazji dosłownie powaliła mnie na kolana. Oto zdjęcie:KBC

Tak, wysłali mi (za darmo!) urządzenie, dzięki któremu autentykacja stała się wygodna. Żadnych cholernych kart kodów, które trzeba zamawiać i które giną, żadnych sms-ów, żadnych apletów Javy... Po prostu wkładam kartę, wpisuję wyzwanie (czyli numerek ze strony www), wpisuję swój PIN, wpisuję hasło na stronie internetowej. I jestem zalogowany. Ponadto, mogę swoim urządzeniem sprawdzić stan Protona.

Teraz, można się zastanawiać, po co ja to wszystko piszę? Bank jest w Belgii, większość moich czytelników w Polsce, zatem zupełnie nie nadaje się na klientów KBC. Niemniej jednak, trudno zauważyć, jaki chujowy mamy w Polsce system bankowy, dopóki się nie wie, jak może być. A może być miło i tanio. Dlatego, czuję się w obowiązku doedukować swoich czytelników, licząc na to, że w związku z powstałą przez to frustracją u nas kiedyś będzie podobnie. Choć ostatnio nie zapowiada się, bo (jak donoszą media), nasz wspaniały rząd chce zrobić prezesem jednego z największych polskich banków fizyka z doświadczeniem urzędniczym. Aż się cieszę, że nie mam tam konta.

(A z rzeczy technicznych, to wordpress mi pisze, że zużywam 4% ze swoich 50MB, i że mogę kupić więcej. To oznacza, że chyba niedługo z powrotem na bloggera się pewnie przesiądę... :/ )

14.11.06

Dirk the Plumber

Jak niektórzy być może wiedzą, pewną wadą naszego mieszkania leuveńskiego był prysznic. Nie był on może jakoś strasznie obrzydliwy, jednak odpadające kafelki nigdy nie są miłe (swoją drogą, jakbym był kafelkiem przyklejonym do blachy, pewnie też bym się odklejał). Landlady odgrażała się, że każe to naprawić praktycznie od samego początku, jednak tygodnie mijały, a o remonciku nie było mowy. Tym niemniej, wczoraj wieczorem dostałem od Landlady mejla, że dziś ,,plumber'' przybędzie do naszego mieszkania o 9.30, i że mamy go wpuścić, nie bać się i w ogóle zapewnić swobodę operowania.

Obudziliśmy się o 9.00 pełni najgorszych obaw. Doświadczenia z tzw. fachowcami mamy jak najgorsze (nigdy nie zapomnę bandy jaskiniowców, którzy montowali nam okna na Targówku). Co gorsza, od rana lało jak z cebra (mamy dach z pleksi, więc zawsze wiemy, czy pada), obwodnica brukselska znana z korków (po niderlandzku file, mieliśmy to dziś na lekcji niderlandzkiego w dialogu), więc nastawialiśmy się na dość upierdliwe czekanie i spóźnienie się na zajęcia. Ku naszemu zaskoczeniu, pięć po pół do usłyszeliśmy dzwonek (nie wiem, czy Belgowie mawiają o kimś, kto przybywa w samą porę, że jest punktualny jak hydraulik w deszcz, ale byłoby całkiem na miejscu). Hydraulik o fizjonomii podstarzałego hippisa (długie siwe włosy, broda -- te klimaty) przyniósł swoje narzędzie, deski, którymi jak się okazało miał zakleić kafelki (myśl techniczna Belgów wciąż mnie zdumiewa), a my pojechaliśmy na zajęcia.

Gdy wróciliśmy na drugie śniadanie, prace już były dość zaawansowane. Było trochę wiórów po cięciu desek, więc zanosiło się na to, że będziemy mieli co sprzątać po powrocie. Powstały też dwa problemy. Otóż hydraulik musiał zakręcić kurek z wodą, który to jest w piwnicy, a nie miał do niej klucza. Właścicielka miała przyjechać dopiero wieczorem, a spodziewał się skończyć wczesnym popołudniem. Po drugie, my z zajęć mieliśmy wrócić dość późno, a hydraulikowi jakoś nie widziało się czekać do naszego powrotu.

Pierwszy problem został rozwiązany następująco: hydraulik za pomocą drucika włamał się do piwnicy, którą (gdy zrobił, co miał zrobić) zamknął ta samą metodą, którą otworzył. Jeśli chodzi o drugi, dałem hydraulikowi klucz i umówiłem się, że zostawi nad framugą.

Gdy wróciliśmy, okazało się, że hydraulik sobie poszedł, a na pożegnanie posprzątał elektroluksem podłogę w kuchni (miły bonus, bo zbieraliśmy się do tego od kilku dni).W umywalce znaleźliśmy następującą kartkę:

Dirk the Plumber

Teraz pytanie do szanownego czytelnictwa: ilu z Was odważyłoby się umówić z hydraulikiem na zostawianie klucza na framudze w Polsce? Ilu polskich hydraulików w Polsce mówi po angielsku z całkiem ładnym akcentem? I ilu na pożegnanie odkurza Waszą kuchnię?

11.11.06

PWN - Poniżej Wszelkich Norm?

Przyznam, że rzadko się bulwersuję. Szczególnie staram się unikać bulwersowania się różnymi akcjami reklamowymi: okazuje się nieraz później, że wszystko jest wyreżyserowanym marketingiem, a ja się fatalnie czuję jako ofiara inżynierii społecznej. Miesięczny staż w agencji reklamowej sprawił, że wolę widzieć siebie po drugiej stronie barykady (czyli jako inżyniera społecznego) albo (najlepiej) obok.

Niestety, akcja ksero to zero Państwowego Wydawnictwa Naukowego nie wydaje się być obliczona na celowe zbulwersowanie odbiorcy. Raczej bym powiedział, że w sposób jak najbardziej szczery stara się wykształcić w odbiorcach obrzydzenie i pogardę wobec procederu kserowania książek. Efekt jest dość bliski zamierzonemu, jednak nie identyczny. U mnie na przykład wykształciła się pogarda wobec samego wydawnictwa...

Zacznijmy jednak od początku. Od jakiegoś czasu PWN prowadzi akcję mającą zniechęcać studentów do kserowania podręczników. W zeszłym roku hasłem akcji było ,,taniej niż ksero'', a sztandarowym produktem -- Historia Filozofii Władysława Tatarkiewicza. Cena była faktycznie zachęcając --- przy cenie ksera 20 gr za stronę faktycznie wychodziło taniej. Jeśli zaś chodzi o jakość...

Cóż, śmiem twierdzić, że porządnie zbindowaną kserówkę starego wydania by się czytało zdecydowanie lepiej. Bo najnowsze wydanie Tatarkiewicza nie jest wcale nową edycją, a chamsko zeskanowaną starą, wydrukowaną w formie paperbacku. Wersy są krzywe, sporo literek -- nierozpoznawalnych. Gdy kupowaliśmy jednak tuż przed egzaminem z historii filozofii nowożytnej Tatarkiewicza (z którego oczywiście nikt, ale to nikt w IF UW nie uczy się do egzaminów historycznofilozoficznych), czas był kluczowy. No i cena grała również swoją rolę.

Ogółem jednak, zeszłoroczna akcja pewuenki była krokiem w dobrą stronę -- bo książki w Polsce są oburzająco drogie, przynajmniej w porównaniu do polskich zarobków.

W tym roku jednak PWN (czy też agencja reklamowa pracująca dla PWN) postanowiło pójść bardziej w kierunku konfrontacji. Tegorocznym hasłem jest ,,ksero to zero'', a sztandarowym produktem jest nie książka, a strona internetowa z filmikami we flashu. Filmiki charakteryzują dowcipem na bardzo wysokim poziomie: leci sęp i wysrywa sobie kserokopiarkę. Kot (a może fretka?) kseruje kozę, której z tego powodu wyrastają trzy głowy. Lusia (która ma być 100% oryginałem), po skserowaniu robi się gruba, zostaje dziwką, odpadają jej ręce, zachodzi w ciążę (może Roman powinien zacząć dotować punkty ksero?). Te i inne radosne filmiki można zobaczyć na tejże badziewnej stronce (link taki a nie inny i dopiero teraz ze względu na gógla). To wszystko w otoczce działań typowych dla marketingu wirusowego -- ,,autetyczne'' posty o tym jakie te filmiki są zajefajne na różnych forach, artykuły sponsorowane w portalach studenckich... No pełnia profesjonalizmu, po prostu.

Kilka pytań się nasuwa. Po pierwsze, ciekawe jak się ma obecna kampania do dotychczasowego wizerunku PWN jako wydawnictwa wydającego książki akademickie, niezbyt drogo, dobrej jakości, niemalże pro publico bono. Przyznam, że do tej pory darzyłem pewuenkę dość dużym szacunkiem i sympatią, a teraz czuję dość duży niesmak.

Po drugie, jaki jest wizerunek studentów w oczach ,,podmiotu lirycznego'', czyli twórców interesującej nas akcji? Najwyraźniej widzą oni bandę debili, których najbardziej cieszą dowcipy o kupie. Ja rozumiem, że ostatnio mamy w Polsce do czynienia z boomem edukacyjnym i olbrzymim upowszechnieniem się wyższego wykształcenia, ale chyba jeszcze nie zaszliśmy tak daleko.

Po trzecie, zastanawia mnie, jak sobie PWN odpowiedział na pytanie Dlaczego studenci kserują książki?. Z akcji wynika, że odpowiedzią było: bo są tępi i wolą wydać kasę na dzwonki do telefonu komórkowego. Nikt nie pomyślał, że książki w Polsce (w porównaniu do przeciętnych zarobków) cholernie drogie. Że biblioteki są słabo zaopatrzone i że najgorętszych podręczników w trakcie sesji po prostu nie starcza (znam tę sytuacją z UW, a nie sądzę aby na prowincji było pod tym względem lepiej). Że nieraz ostatnie wydanie ważnego podręcznika było w latach osiemdziesiątych. Przecież, do diabła, każda normalna osoba woli prawdziwą książkę od ksero -- jest to wygodniejsze, lepiej się czyta, łatwiej nosi... Przecież tylko idiota by kserował coś, do czego ma dostęp w postaci książkowej. Jedyne, czego brakuje, to aby PWN starało się sprawić wrażenie, że kserowanie książek jest przestępstwem -- chwyt nagminnie stosowany przez wytwórnie płytowe.

Cóż, z wielką chęcią rozpocząłbym bojkot PWN, ale z pewnych przyczyn nie jest to sensowne. Siedzę obecnie w Belgii (dlatego akcję, która się rozpoczęła 9 października zauważyłem dopiero niedawno). W Leuven mamy bardzo dobrze zaopatrzoną bibliotekę, Amazon szipuje do mnie książki: czegokolwiek bym nie potrzebował, jestem w stanie zdobyć to w oryginale. Mogę sobie zatem pozwolić na mienie w nosie faktu, że w polskim tłumaczeniu Ullmana, przetłumaczono na polski również nazwy problemów obliczeniowych. Najbliższa księgarnia PWN znajduje się dużo więcej niż 1000 km ode mnie.

Ale to zawsze nieprzyjemne uczucie, gdy ludzie z wydawnictwa z kagankiem oświaty w logo okazują się bandą palantów.

A w Belgii, tak samo jak u nas, jest dziś święto narodowe, i nie udało nam się niczego kupić na obiad.

3.11.06

Nie jest źle

Tak. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, nie jest źle (albo też nie jest *tak* źle). Dlaczego?

Po pierwsze, bardzo polepszył mi się standard życia. Nie oznacza to bynajmniej, że wygrałem na loterii belgijskiej i od tej pory będziemy się żywić polędwicą, popijając dobrym Bordeaux. Polepszyło mi się za sprawą malutkiego zakupu: rękawiczek. Bo w Belgii, proszę państwa, mamy wyż i atak zimy nieomal, a jak się jeździ na rowerze, to ręce marzną jak cholera, co jest niemiłe. Chyba, że posiada się rękawiczki. Oczywiście, nie przeszkadza to różnym takim przypałom biegać o poranku w krótkich spodenkach i krótkim rękawku.

Dziwne to przyznać, ale ostatnie oziębienie mi wcale nie przeszkadza. Nie oznacza to broń boże, że nagle zmieniły mi się gusta klimatyczne. Oznacza jedynie to, że mogę zacząć nosić swetry bez ryzyka przegrzewania się. A swetrów mam więcej niż bluz, odpowiednich na dotychczasową pogodę. Bluzę taką mam tylko jedną, i choć jest to moja ulubiona czerwona, zdążyła mi się znudzić. Jak całemu światu zapewne.

Po drugie, mieszkam w kraju, gdzie biblioteki zamyka się o 22oo, a najdłużej otwarte sklepy o 21oo. I to nie codziennie, a jedynie w piątki, które Belgowie poświęcają na robienie zakupów, co skutkuje dłuższym czasem otwarcia sklepów. Co prawda chyba (mimo wszystko) częściej korzystamy ze sklepów, ale i tak czuję się podniesiony na duchu.

Po trzecie, wreszcie udało mi się wreszcie nawiązać jakiekolwiek relacje społeczne z tubylcami. Odbyło się w to w bardzo miłej knajpce, gdzie oprócz picia piwa można sobie pograć w różne gry: szachy, go, jengę, Monopol, anty-Monopol, Ryzyko, Settlers of Catan... Gdy weszliśmy, w telewizorze leciał mecz, a z głośników -- muzyka klasyczna. Jaktylko mecz się skończył, telewizor schowano, muzyka pozostała do końca (jak mi wyjaśnili stali bywalcy, w tej knajpie *zawsze* leci muzyka klasyczna). Szkoda jedynie, że większość gier z fabułą jest po niderlandzku -- choć tak naprawdę wiadomo, że szachy i go są najlepsze. A wydarzeniem, które się do wzmożonej nagle socjalizacji przyczyniło, było posiedzenie leuweńskiego klubu go. Członkowie -- wszelkiego sortu gikowie, czyli informatycy, fizycy, meteorolodzy. Pierwsi Belgowie, z którymi się napiłem piwa i pogadałem dłużej niż 5 minut...

Czyli -- Belgia, kraj osobliwości:

  • Ludzie (ja?) się cieszą, że jest zimno

  • Biblioteki są dłużej otwarte niż sklepy

  • Najbardziej kontaktową grupą tubylców są... gikowie.

21.10.06

Państwo Szopowie a Internet

Dzisiejszy post będzie o Szopach. Wyjątkowo jednak nie o mnie i o mojej żonie, lecz o starszym pokoleniu, czyli o moich rodzicach. A konkretniej, o moich rodzicach i ich (burzliwych) relacjach z komputerami i Internetem.

Dramatis Personae: papa Szopa, pod sześćdziesiątkę, niegdyś ekonomista, nawet attaché handlowy w Buenos Aires, obecnie przede wszystkim bluesman i szachista. Mama Szopa -- anestezjolog, zajmuje się głównie neuroanestezją (o wieku nie wspominam, choć pozwolę sobie nadmienić, że jest sporo młodsza od mojego ojca). Otwarty mózg nie robi na mojej mamusi najmniejszego wrażenia, za to kiedy podczas zmywania naczyń pękła mi szklanka i pociąłem sobie mały palec, o mało nie zemdlała (choć bogiem a prawdą założono mi w efekcie na tenże palec 7 szwów, co jest niemałym osiągnięciem). Lula -- malutka suczka marki collie, mocno strachliwa (boi się wyjść na balkon). Straszny Potwór, czyli mój dwuletni komputer; niegdyś dobrotliwe Ubuntu, obecnie krwiożerczy Łindołs IksPe.

Dotychczasowe kontakty moich rodziców z komputerami były właściwie żadne. Owszem, zdarzyło im się nawet dokonać niegdyś zakupu komputera, jednak starali się nie wchodzić mu w paradę. Jedynie Lula czasem potrącała nosem klawiaturę leżącą na obudowie. Komputery z którymi moja matka ma do czynienia w szpitalu zasadniczo służą do znieczulania, a mój ojciec (zanim został bluesmanem i szachistą) miał zawsze ten luksus, że komputer obsługiwał za pomocą sekretarki (ta, kiedyś można było tak pracować).

Niestety, we wrześniu jedyne dziecko państwa Szopów (ja, znaczy się) wyjechało do dalekiego kraju na Zachodzie Europy i zostali oni postawieni przed faktem, że (przy roamingowych cenach rozmów telefonicznych) jeżeli chcą utrzymać z nim (tj. z dzieckiem) jakikolwiek kontakt, będą zmuszeni do korzystania ze Strasznego Potwora (który przyjechał pocztą kurierską z Warszawy).

Chcąc nie chcąc, moi rodzice zaczęli oswajać się z potworem. Na początku problemy były ogromne: a to myszką używaną do góry nogami (kabelkiem w dół), a to klawiatura ma układ QWERTY (zamiast oczekiwanego QWERTZ) i nie ma polskich liter... Obecnie już chyba nie jest tak źle. Oboje rodzice są w stanie korzystać z komputera w takim zakresie, jakim potrzebują. A zakres ten jest bardzo szopocentryczny.

Główną aplikacją, z której korzystają moi rodzice jest Skajp. Służy on przede wszystkim, a jakże, do rozmowy ze mną. Oprócz tego umieją sprawdzać pocztę na gmailu (ale to potrafi tylko moja matka) i przeglądać picasaweb ze zdjęciami moimi i mojej żony. I tyle. Z tego co wiem, na inne strony internetowe nie wchodzą. Chyba wiedzą o ich istnieniu, ale niekoniecznie wyobrażają sobie jak można ich używać. Skajp ma jeszcze druga rolę, pełni bowiem ważną funkcję w moim nowatorskim systemie zdalnej obsługi komputera. Drugim elementem systemu jest rzecz jasna rodzic w trybie odbioru.

Tym niemniej, moi rodzice robią duże postępy. Ostatnio mój ojciec np. sam z siebie nauczył korzystać się z rolki myszki. Nie jest to byle co: słyszałem od znajomych o rodzicach, którzy używają komputera od lat, a z rolki korzystać nie umieją.

Cała sprawa korzystania przez moich rodziców ze Strasznego Potwora wydaje mi się z kilku powodów sympatyczna. Po pierwsze, widzę, że moi rodzice są gotowi na naprawdę duży wysiłek aby ze mną pogadać o tym, ile kosztują w Belgii małże i gdzie pojechaliśmy w weekend na rowerze. Po drugie, pozwala mi to spojrzeć świeższym okiem na kwestię ergonomiki peceta. Np. dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ontologia systemu okienkowego wcale nie jest oczywista dla kogoś, kto nie obserwował jej rozwoju przez ostatnie dziesięć lat. Albo (czego nigdy bym się nie spodziewał) że korzystanie z touchpada może być dużo bardziej intuicyjne niż z myszy.

(A Lula niestety bardzo sie dezorientuje kiedy się przy niej korzysta ze Skajpa, na co reaguje w typowy dla siebie sposób, przestraszając się. Za to z powrotem chyba może trącać nosem klawiaturę.)

14.10.06

Blog po angielsku

Tak, proszę państwa, globalizuję się. Zacząłem pisać blog w języku Szekspira i Jerzego Waszyngtona. Docelowo mają się w nim znajdować rzeczy, które do tej pory umieszczałem w Maszoperii, ale:

  1. Były one uważane za nudne i techniczne przez J-Pyszczka -- generalnie chodzi o dywagacje na temat różnych języków programowania itp.

  2. Ich publikacja powodowała gwałtowny, chwilowy spadek odwiedzających (patrz punkt 1).

  3. Mogą okazać się szerzej przydatne, czyli różnego rodzaju komputerowe Howto-sy (ja sam jak chcę coś naprawić w komputerze najpierw gógluję po angielsku).


No i poza tym, jak głosi maksyma, English is the new Latin.

(A, i aby nie było, że pretensjonalny jestem itp. -- nie jestem pierwszy. Vide: moja żona Julia, Kazik.)

Tugurium

12.10.06

Zaimki i dobre wychowanie

Jedną z bardziej fascynujących rzeczy są zaimki osobowe. Nie, naprawdę. Niby taka niepozorna część mowy, ale ile może dać radości. Na przykład, w takim nowomelanezyjskim (tok pisin) istnieje kilka różnych słów na oddanie tego, co my oddajemy nudnym i niedokładnym “my”: w zależności od tego, czy obejmuje rozmówce czy nie. Oprócz tego, w tok pisib istnieje więcej liczb niż w bardzo archaicznej grece i starej polszczyźnie: mamy nie tylko liczbę podwójną, ale też potrójną (i niech ktoś się ośmieli powiedzieć, że jest to język prymitywny!). Zatem:

I osoba ekskluzywna:

  • singularis: mi (ja)

  • dualis: mitupela (ona i ja)

  • trialis: mitripela (oni dwoje i ja)

  • pluralis: mipela (oni i ja)


I osoba inkluzywna:

  • singularis -- nie ma, z powodów poniekąd ontologicznych.

  • dualis: yumitupela (ty i ja)

  • trialis: yumitripela (wy dwoje i ja)

  • yumipela (wy wszyscy i ja)


II osoba:

  • singularis: yu (ty)

  • dualis: yutupela (wy dwaj)

  • trialis: yutripela (wy troje)

  • pluralis: yupela (wy)


III osoba:

  • singularis: em (on/ona)

  • dualis: tupela (oni dwoje)

  • trialis: tripela (oni troje)

  • ol (oni -- ale czworo lub więcej).


Wspomniany Tok Pisin jest jednym z oficjalnych języków Papui Nowej Gwinei. Powstał jako pidgin na bazie angielskiego, ale obecnie jednak (jak widać) dość mocno wyewoluował. Używa go ponad 4 milionów ludzi (a dla sporej ilości jest to pierwszy język): w handlu, w szkołach, w kościołach, podczas debat w parlamencie... Nic w tym dziwnego: mówimy o kraju, gdzie jest ponad 800 różnych, praktycznie niespokrewnionych ze sobą języków. Jakoś muszą się dogadywać.

(Na pocieszenie dodam, że o ile Papuasi okazali się bardzo kreatywni pod względem zaimków, to używają tylko dwóch przyimków. Czyli, jest dla nich bardzo ważne, czy było ich dwóch czy trzech, ale mają w nosie, czy coś jest za samochodem czy obok niego.)

Ale, aby znaleźć coś ciekawego nie trzeba wcale szukać aż tak daleko. Wystarczy obejrzeć sobie zaimki niderlandzkie, a w szczególności w niderlandzkim używanym we Flandrii. Tak jak Papuasi mają hopla na punkcie dokładnego określenia o ile osób i o jakie osoby chodzi, Flamandzi mają hopla na punkcie grzeczności. Ale po kolei.

Większość zaimków osobowych w niderlandzkim ma wersję emfatyczną i neutralną: czyli “ty” to jij albo je, a “on” to hij albo he. Druga osoba ma jednak bonus, w postaci formy u -- “ty” (grzecznościowej, czyli wobec profesora i prezydenta) -- coś jak ustéd po hiszpańsku. U jest takie samo w liczbie pojedynczej i mnogiej, co więcej, czasownik przy u też ma zawsze formę liczby pojedynczej. Do tej pory jest w miarę normalnie.

Ale, weźmy pod uwagę, że niderlandzki bardzo szybko się zmienia, i pojawi się hardkor. Otóż, we flamandzkiej wersji niderlandzkiego jeszcze do niedawna (czyli za dziecięctwa naszej landlady) zamiast jij (lub je) używano gij (ge), zarówno w liczbie mnogiej, jak i pojedynczej. Obecnie zamiast tego używa się jij, a w liczbie mnogiej jullie (co w luźnym, acz dosłownym tłumaczeniu znaczy “wy-ziomki” -- 40 lat temu w Belgii było to nieznane), a gij jest slangowe. Ale w holenderskiej wersji niderlandzkiego, gij i ge jest strasznie formalne i używa się go jedynie w poezji i w modlitwach, jak się do Bozi zwraca. Teraz wyobraźmy sobie, jak musi odbierać Flamandzki rap Holender...
Zatem, wiemy już, skąd się biorą dowcipy Holendrów, że Flamandowie to sobie panują nawet wśród przyjaciół na piwie. Belgowie nie pozostają dłużni zauważając (zgodnie z prawdą), że przynajmniej nie używają charczących dźwięków, podobnych do występujących w arabskim (prawda, Belgowie nie charczą przy mówieniu dzień dobry -- mówią po prostu goudemorgen [hujemorhen] -- co mimo fallicznych skojarzeń, jest nieco milsze w brzmieniu).

Te wszystkie zawiłości zaimkowe tłumaczył nam dzisiaj po zajęciach profesor od lingwistyki, Frank Van Eynde, czyli osoba ze wszech miar pod tym względem kompetentna. Zaimki rysował w tabelce podzielonej na część formalną i kolokwialną, a później robił dużo strzałek aby pokazać, gdzie te zaimki przewędrowały. Mam dziwne wrażenie, jakbym nie zapamiętał wszystkiego. Lingwista w Belgii nigdy się nie nudzi -- niderlandzki, jak mówiłem, zmienia się bardzo szybko. Co, jak zauważyła moja żona, bardzo pasuje kartelowi lingwistów i wydawców, a zapewne odbiera przyjemność życia nauczycielom i emerytom.

6.10.06

Rowery w Belgii, albo do as the Romans do

Po pierwsze, muszę przyznać: Belgowie wcale nie kłamali, gdy mówili o deszczu. Gdy tu przyjechaliśmy, przez pierwsze trzy tygodnie, pogoda była jak drut: słoneczko, 25 stopni -- pięknie po prostu. Belgowie mówili, że to nie jest normalna pogoda u nich i że zazwyczaj pada, a my się śmialiśmy (w końcu ponoć ich cechą narodową jest złe mówienie o sobie). Tym niemniej, trzy dni temu zaczęło padać. I od tej pory pada. I wygląda, jakby w przyszłości miało padać. Właściwie, to wygląda jakby nie miało przestać w tym roku.

Oczywiście, niby taki deszczyk to nic takiego. Ale jak się nie ma nic przeciwdeszczowego sensu stricto i musi jeździć na rowerze, to nie jest kolorowo. Jest mokro i z katarem.

Po drugie, kwestia rowerowa, o której ma być ten wpis. W Belgii samochody jeżdżą wzorowo (przynajmniej w Leuven): powolutku, przestrzegają pierwszeństwa, stają, gdy widzą pieszego który wygląda, jakby zaraz mógł chcieć przejść (ja się czuję nieco onieśmielony jak rozglądaniem się dookoła wstrzymuję ruch na głównej ulicy). Rowerzyści jednak jeżdżą jak popaprani. Pod prąd (a w całym mieście jest tylko jedna ulica jednokierunkowa również dla rowerów!), zajeżdżają drogę, jeżdżą całą szerokością ścieżki rowerowej, bez rąk, bez nóg, na czerwonym świetle... Widzieliśmy raz taką scenkę: koleś sobie jedzie, nie trzyma kierownicy, rozmawia przez telefon komórkowy... Wariat po prostu, samobójca! Nie wspominam już o zwykłym wymuszaniu pierwszeństwa -- kierowcy samochodów są tak do tego przyzwyczajeni, że ustępują rowerzystom nawet, jak są na rondzie, a rower wjeżdża na rondo. Ja nie jestem do czegoś takiego przyzwyczajony i dlatego któregoś razu dobrą chwilę staliśmy naprzeciwko siebie na rondzie, patrząc sobie w oczy: ja i jakaś babka w samochodzie. Ale w końcu ruszyłem: if you are in Rome, do as the Romans do. Mówiąc krótko: jeśli chodzi o rowery, w Belgii panuje niemal totalna anarchia.

Teraz puenta. Ostatnio byliśmy na piwie z dwoma Włochami i jednym Węgrem ze sztucznej inteligencji. No i siedzieliśmy, narzekaliśmy na rozmiary piwa (zamówiliśmy 10 piw na 5 osób naraz, bo tak było taniej, i nikt niestety tego nie odczuł) i gadaliśmy o życiu w Leuven. No i nagle jeden z Włochów stwierdził mniej więcej coś takiego: Ale pod jednym względem ci Belgowie są nieco pierdolnięci... Strasznie się czepiają rowerzystów: wszędzie jakieś przepisy, tu nie można, bo pod prąd, tu znak stopu, tu trzeba światło włączyć... I jeszcze to egzekwują... U nas, w Mediolanie, to na rowerze możesz jeździć jak chcesz: panuje wolność i zdrowa anarchia.

(A moja żona właśnie odkryła, że nawet na papierosach Belgowie oszukują. Przyjrzała się swojej jedynej paczce mentolowych palmali, które sobie kupiła po długich negocjacjach za € 3.05 by przeczytać, że było w niej nie 20, a jedynie 19 papierosów.)

28.9.06

Filozofia w Leuven

Instytut Filozofii w Leuven ewidentnie nie odpowiada moim wymaganiom. Po pierwsze, jak już pisałem, ponieważ jest w nim aż dwóch filozofów analitycznych (dziewczynka, która nam o tym opowiadała niestety nie koloryzowała). Teraz się jednak dowiedzieliśmy, że wszyscy dwaj mają akurat w tym półroczu sabbatical i w związku z tym nie prowadzą żadnych zajęć.

Jednak rok zaliczyć trzeba, więc poszliśmy na próbę na zajęcia z Environmental Philosophy (tak, chodzi o “filozofię ekologii”). Szary łysawy facet siedzi przy biurku. Wokół siedzi w ławkach czterdziestu studentów z miną pt. “Jestem zblazowanym, postmodernistycznym intelektualistą humanistą”. Nie rozmawiają ze sobą, tylko patrzą wilkiem, w przerwach w notowaniu. No a o czym będą zajęcia? O tym mówi szary facet, wciąż siedząc przy biurku.

Otóż, zajęcia będą toczyć się wokół pytania Czy natura jest zła?. Ni mniej ni więcej, co gorsza: w duchu filozofii analitycznej. Pozwolę sobie na krótką analizę tego jakże pasjonującego pytania.

Po pierwsze, co to znaczy natura? Mam rzecz jasna pewne intuicje, wiem, że lasy tropikalne -- to natura, oceany -- natura, puchate króliczki -- natura, ale to chyba niezbyt wiele. Jakie jest dopełnienie tego terminu? Co jest “nienaturą”? Cuda, Bóg, anioły? Mocne założenie ontologiczne. A może po prostu dzieła człowieka. Ale: czemu niby homo sapiens, przez niektórych określany nawet “trzecim szympansem” ma się jakoś specjalnie wyróżniać. Zatem, natura to albo wszystko, albo prawie wszystko.

Po drugie -- zła. Również nie do końca wiadomo o co chodzi. Może jestem analitycznym prostakiem, ale zaryzykuję tezę, że trudno o zło w sensie absolutnym -- należy raczej mówić, o tym, że coś jest złe wobec czegoś innego.

Kolejna sprawa (może to moje polskie skrzywienie): jestem przyzwyczajony do przypisywania takich własności jak zło, dobro etc. podmiotom moralnym... Tak jakoś z Kanta kojarzę... Co więcej, natura (nawet w jej naiwnym pojmowaniu) składa się z wielu niejednorodnych elementów: są zarówno małe, puchate króliczki i paskudne orki, które wyskakują z wody na lód na przekąskę z pingwinów...

Zatem: teza liczy trzy słowa. Znaczenie dwóch z użytych terminów jest nie do końca jasne, a przy intuicyjnym i bardzo mało czepliwym podejściu do ich znaczeń mamy do czynienia z pomyłką kategorialną. Ewentualnie z jakimś tanim sentymentalizmem, polegającym na przypisywaniu zjawiskom fizycznym niechęci wobec ludzi. I to ostatnie wydaje się najbardziej prawdopodobne: pierwszy tekst miał dotyczyć trzęsienia ziemi w Lizbonie.

Powiem krótko i wulgarnie: ja pierdolę. Żaden, nawet najbardziej odjechany postmodernista, lewak i antyanalityk (przynajmniej na UW) nie odważyłby występować z takimi bzdurami. Zdarzają się oczywiście wypadku przy pracy (np. pani na seminarium Omyły-Wójtowicz mówiąca o przenikającej kosmos miłości), ale nie w wykonaniu profesora, przy pełnej akceptacji ze strony sali.

Moje rozwiązanie problemu Zła w Naturze brzmi “Co pan ciekawego nie powie...”. Albo “Ładną mamy dziś pogodę”. Z wariatami się nie dyskutuje, szczególnie w duchu filozofii analitycznej.

Na szczęście tego samego dnia poszliśmy na wykład z Fundamentals of AI w wykonaniu Danny'ego de Schreye. Facet okazał się sympatyczny, bardzo kontaktowy, nie siedział jak palant w trakcie wykładu. Póki co przedmiot bardzo przypadł mi do gustu i (co ważne) nikt nie ma nic przeciwko udziale w kursie dwojga filozofów z Polski.

Gdy mówiłem tutaj różnym ludziom, dlaczego chcę chodzić raczej na zajęcia Master of AI niż na filozoficzne, opowiadałem, że w Polsce przez kilka posiedzeń seminarium przeprowadzałem dowód, że funkcja Ackermanna jest rekurencyjna, ale nie pierwotnie rekurencyjna, a tutaj mi wyskakują z Heideggerem i Habermasem. Danny de Schreye był pierwszą osobą w Belgii, która załapała dowcip i się zaśmiała.

Oprócz tego, byliśmy na pierwszych zajęciach z lingwistyki formalnej, które powinny nam bardzo dobrze zrobić. Szczególnie, że nie zauważyłem podobnych zajęć w UW.

Poza tym, przyznam się, że studencie na kampusie Arenberg (gdzie znajdują się głównie kierunki inżynieryjne i okołomatematyczne) wydają mi się dużo sympatyczniejsi i... hm, normalniejsi. Nie patrzą na mnie jak na idiotę ponieważ chodzę w bojówkach i czerwonej bluzie. Czasem coś mówią do siebie na zajęciach. Nie robią szczegółowych a bezużytecznych notatek. I choć strasznie dużo z nich pochodzi z Chin, Korei albo Wietnamu, jest żóltych i czasem nie da się zrozumieć, o co im chodzi po angielsku -- czuję się wśród nich dużo lepiej niż wśród politycznie poprawnych WASP-ów na filozofii.

A smutna prawda jest taka: jakbym wrócił do Polski i opowiedział, że przez rok zajmowałem się odpowiedzią na pytanie, czy natura jest zła, sporo ludzi mogłoby mnie wyśmiać. Z Pryncypałem na czele. I mieliby przy tym sto procent racji.

23.9.06

Jednak w Leuven nie jest tak źle

Instytut Filozofii KULeuven nie jest dla mnie szczytem marzeń. Mają archiwum Husserla, interesują się dżenderem, wielbią Derridę i Deleuze'a, a facet od filozofii nauki jest heideggerystą... Studentka tutejsza która zabrała erazmusów na piwo zapytana o filozofię analityczną uświadomiła nam, że kiepsko trafiliśmy, stwierdzając, ze owszem, mają tu filozofów analitycznych, dwóch. Pewnie w ramach kwarantanny zamknęli ich w dusznych pokoikach na poddaszu z karteczką na której napisane jest “logic” na drzwiach.

Wrażenie pogorszyła jeszcze rozmowa Amerykanką, w zasadzie bardzo miłą i zdãżającą. Problem polegał jedynie na tym, że miała ona sporo do powiedzenia na temat Lacana, MA z filozofii, a jakoś nigdy nie obiło jej się nawet o uszy nazwisko Tarskiego...

[Link do podobnie malkontenckich ale bardziej szczegółowych uwag mojej żony]

Na całe szczęście, wybraliśmy się dzisiaj na kampus Arenberg obejrzeć scjentystyczną część Katolickiego Uniwersytetu. Sekretarka programu Master of Artificial Intelligence powiedziała, że raczej nie powinien nikt nam robić kłopotów z chodzeniem na kursy i zaprosiła na orientation days.

A biblioteka Faculty of Engeneering... Ach... Zachwyciła mnie po prostu. Napiszę tylko tyle, że wypożyczyłem sobie książeczkę Machine Learning. A Theoretical Apporach, której próżno by szukać w murach BUW-u albo biblioteki Instytutu Filozofii UW.

O tym, jak przestałem używać KDE

Studenci belgijscy (a przynajmniej K.U. Leuven i kilku innych instytucji) nie mają problemów z dostępem do Sieci. Istnieje bowiem takie coś, co nazywa się Kotnet (etymologię należy wywodzić nie od kota, a od kota, czyli po niderlandzku (prawdopodobnie) mieszkania studenckiego). Wystarczy, aby w budynku był jeden modem UPC -- wtedy należy się do niego podłączyć, podać swój login i hasło i można hulać. Nie ma przy tym tak typowych dla polskich mieszkań studenckich problemów z podziałem pasma -- każdy ma swoje 200 kb na sekundę. Jest co prawda nałożony limit 4 GB na dałnlołd i 1 GB na aplołod, ale w normalnych warunkach jest niezauważalny. Za ten cały luksus płaci się cenę śmieszną jak na polskie warunki nawet, nie wspominając już o belgijskich -- nam wychodzi 1,5 € na miesiąc.

Niestety, nie ma róży bez kolców. Pod Kotnetem większość repozytoriów Ubuntu chodzi średnio, a czasem nawet w ogóle nie chodzą. Jako że dość często instaluję nowe rzeczy, dość szybko zauważyłem, że coś jest nie tak, nie kojarząc jednak tego faktu z siecią uniwersytecką... Więc zacząłem grzebać w sources.list... I przypadkowo jakoś repozytoria Edgy Efta chodziły wyjątkowo sprawnie. A w Edgym jest nowa wersja Gnoma...

Niestety, jakoś nie miałem nastroju na apgrejd całej dystrybucji i postanowiłem tylko Gnoma sobie ściągnąć. Efekt był żałosny -- skończyłem z połowicznie zaktualizowanym Gnomem, który robił wszystko, tylko nie działał, bez możliwości cofnięcia aktualizacji -- system złośliwie pamiętał, że najnowsza wersja to jest ta z Edgyego, a nie Dappera, a nie ma w Debianie możliwości masowego dałngrejdowania... Jedynym wyjściem było odinstalowanie prawie wszystkiego. Gdy to już zrobiłem, okazało się, że repozytoria nie chodzą albo zrywają połączenie. Zatem, chcąc nie chcąc, musiałem przesiąść się na kilka dni na KDE -- bo KDE *działało*.

Dzisiaj na szczęście udało mi się wreszcie znaleźć działające w Kotnecie repozytoria i mogłem podziękować okienkom sponsorowanym przez literkę K. Podaje je ku przestrodze (i jakbym kiedyś miał zapomnieć):
deb ftp://ftp.easynet.be/ubuntu edgy main restricted universe multiverse
deb ftp://ftp.easynet.be/ubuntu edgy-updates main restricted
deb ftp://ftp.easynet.be/ubuntu edgy-security main restricted

19.9.06

Windows has no users

Czasem można odnaleźć słowa prawdy w komiksie:
Windows has no users. It has hostages.

A swoją drogą: bardzo polecam komiksiarnię (w wersji Web 2.0, rzecz jasna).

16.9.06

Jak nie należy podróżować do Belgii

...a przynajmniej do Leuven.

Przede wszystkim nie należy podróżować bez rezerwacji. My tak zrobiliśmy i byliśmy z tego powodu bardzo niezadowoleni.

Na samolot byliśmy dużo przed czasem, więc wynudziliśmy się koszmarnie. Etiuda niestety wcale nie wygląda jak Schiphol, Fiumicino czy inne lotniska, które zapamiętałem. Nie ma stu tysięcy sklepów z egzotycznymi rzeczami, które są dużo tańsze niż gdzie indziej, nie ma też dobrego żarcia. Jest za to Coffee Heaven i Baltona. Określenie "dworzec lotniczy" pasuje jak ulał.

Przelot sam w sobie był bezproblemowy -- może było trochę mało miejsca na kolana (z przyczyn ontologicznych w sytuacji awaryjej nie udałoby mi się położyć tułowia na kolanach tak jak było pokazane na ulotce), może nie dawali jeść -- ale świadomość, że się wydało jedynie 130 zł jest w stanie wiele wynagrodzić. Poza tym, lot się odbył planowo, nikt też nie zgubił naszego bagażu. Generalnie, polecam Wizzair.

Charleroi -- cóż, znów bez rewelacji. Lotnisko jak lotnisko. Za to, miła niespodzianka, za 10,40 euro dało się kupić bilet na autobus na dworzec Charleroi Sud i stamtąd do dowolnej stacji kolejowej w całej Belgii.

Pociągi belgijskie -- fajne. Jeżdzą szybko, punktualnie, a na peronie pracownik sam z siebie się zapytał, czy może jakoś nam pomóc (mógł, belgijskie rozkłady jazdy nie są do końca intuicyjne). A Belgia z okien pociągu wygląda zupełnie jak Śląsk. Nasze Intercity jakoś wydaje się bardziej komfortowe (chociaż wolniej jedzie i jest relatywnie droższe).

W Leuven znaleźliśmy się o 23oo -- i tu się zaczęły, że tak powiem, schody. Idziemy od hotelu -- brak wolnych miejsc. Znajdujemy hostel by stwierdzić, że jest zamknięty od kwadransa, ciemno, głucho. Przypadkowo pojawił się tam belgijski policjant -- połaził, poświecił latarką, ale też nie udało mu się niczego wskórać (belgijscy policjanci są bardzo mili, ale chyba jakoś nie zdãżają specjalnie mocno -- skoro nawet nie potrafią sprawić swym autorytetem, aby hostel otworzyli). Policja odjechała, a nasza sytuacja malowała się następująco: ja, żona, dwa plecaki, dwie walizki, totalne zadupie, gdzieś na Zachodzie, najbliższa możliwość czekinu: za siedem godzin. Tutaj muszę nadmienić, że to była już nasza druga doba bez snu -- poprzednią noc spędziliśmy pracowicie na pakowaniu. Niedobrze.

Cóż było robić: bagaż zapakowaliśmy do schowków na dworcu (ich obsługa to też była przygoda sama w sobie) i rozpoczęliśmy nocną wędrówkę po Leuven... Przekonaliśmy się, że belgijski Makdonald to nie do końca to samo co polski: cholernie, nawet jak na belgijskie warunki, drogi, hamburgery niesmaczne, w kiblu automat do mycia rąk, i co najgorsze: liptonajsti była gazowana...

W trakcie naszego spaceru obejrzeliśmy wszystkie ulice... Dosłownie *wszystkie*...

O siódmej piętnaście przyszła do schroniska wreszcie recepcjonistka. Po 41 godzinach wreszcie mogliśmy pójść spać.

Dobra rada -- nie przyjeżdżajcie do Leuven wieczorem, jeśli nie macie zapewnionego noclegu.

A z nowości: byliśmy w Ikei, a mój (nowowynajęty) rower z jakichś dziwnych przyczyn skręca w prawo, co o mało nie wpakowało mnie pod autobus. Będę musiał odbyć męską rozmowę z facetami w Velo (wypożyczalni rowerów). A co najmniej: wymienić rower. Na taki bez prawicowych zboczeń.

15.9.06

Z czym Wam się kojarzy Belgia?

W moim wypadku lista będąca odpowiedzią na tytułowe pytanie była (przed wyjazdem, rzecz jasna) następująca:

  1. Inspektor Herkules Poirot, bohater kryminałów Agathy Christie

  2. Unia Europejska, Bruksela, biurokracja, eurokracja

  3. Piwo, ze szczególnym uwzględnieniem Stella Artois.


Teraz, kiedy jestem na miejscu, dokonałyby się następujące zmiany:

  1. Herkules Poirot odpada, ponieważ mówił po francusku. A w znakomitej części Belgii nie mówią wcale w języku Woltera, a szwargoczą po niderlandzku. Język niderlandzki jest przezabawny. Jeśli bym miał określic genezę jego powstania, byłaby następująco: zamknięto razem Słowaka i Polaka (albo Słowaka i Czecha bądź Czecha i Polaka) którzy doskonale znali niemiecki i mieli dość blade pojęcie o angielskim... Dostarczono im beczkę piwa, słownik angielski i kazano mówić po angielsku... Następnie eksperymentator zapisał to, co im wyszło i nazwał niderlandzkim. Dodam, że eksperymentator miał bardzo ekscentryczne poglądy na ortografię, a litery poszczególnych haseł w słowniku zostały spermutowane --- dlatego rodzajnik określony brzmi “het” zamiast “the”. Gdyby nie fakt, że prawie wszyscy Flamandowie znają oprócz niderlandzkiego francuski i angielski, mielibyśmy nieły problem... A tak tylko czasem wstydzimy się naszego kiepskiego akcentu po angielsku.

  2. Kocham belgijską biurokrację. Naprawdę. Urzędnicy są bardzo mili, uczynni, ładnie mówią po angielsku i ze wszystkich sił starają się pomóc. Co więcej, zazwyczaj im się to udaje. Tolerują również setki tysięcy dziwnych pytań, którymi ich zamęczam. Rozumiem, całkowicie, dlaczego Belg udaje się do urzędnika bez strachu i stara mu się powiedzieć jak najwięcje -- w końcu dzięki temu uda się mu rozwiązać jakiś problem. Gdyby w Polsce tak było... A swoją drogą, dużo radości sprawiłoby mi obserowanie, jak belg jest zmuszony radzić sobie z polskimi urzędami... I jaki by to miało wpływ na jego światopogląd.

  3. Piwo. Tak, proszę państwa. Piwo jest naprawdę świetne. I stosunkowo tanie -- 1,70 euro, czyli około 5 zł. Właściwie, to piwo jest jedyną rzeczą, która kosztuje tyle samo co w Polsce (no, prawie, bo piwo podają w małych szklankach). Cała reszta jest ze dwa razy droższa, za wyjątkiem usług bankowych, które są naprawdę o wiele tańsze (rozważamy korzystanie z belgijskiego konta po powrocie do Polski).


Oprócz tego wszystkiego, dodałbym jeden, badzo ważny punkt. Śmieci. Belgia kojarzy się ze śmieciami. Wszyscy ogarnięci są manią segregacji śmieci. Nie ma czarnych worków na śmieci. Są worki niebieskie, zielone i brązowe, które można kupić tylko w wyznaczonych punktach i kosztują niemało. Do każdego worka idzie inny rodzaj śmieci: organiczne, butelki i (umyte!) tetrapaki, cała reszta (worki na całą resztę kosztują najdrożej). Śmieci zbiera się do odpowiendnich worków i wystawia w określone dni tygodnia (jak na mój gust, zbyt rzadko). Efekt jest trochę straszny -- jak przyjechaliśmy, całe miasto śmierdziało śmietnikiem. Gorzej było, jak chcieliśmy sobie zobaczyć przedmieście Kessel-Lo -- trafiliśmy na dzień odbioru kompostu... Byliśmy w stanie wejść jedynie na 30 metrów w głąb, bo dalej dostawaliśmy odruchu wymiotnego. Jak się możecie domyślić, nie zwiedziliśmy w końcu Kessel-Lo.

Tak, cokolwiek by nie powiedzieć, życie w Leuven toczy się w rytm zbierania śmieci.

Oprócz tego, Leuven jest bardzo ładnym miasteczkiem, wynajęliśmy sobie rowery i mamy całkiem ładne mieszkanko z kawałkiem ogródka (no dobra, coś w rodzaju bungalowu dobudowanego do domu i sporą hodowlę pająków, ale trzeba patrzeć optymistycznie na świat). Niedługo oczekujcie naszych dalszych przygód, a w szczególności -- opisu naszej przeprowadzki i podróży (przygody były o tyle męczące, że wciąż nie mam jeszcze siły na opisanie ich -- ale niedługo zbiorę siły).

(A jakby ktoś nie wiedział: w Belgii jesteśmy w związku ze stypendium Socrates/Erasmus i będziemy tutaj przez najbliższy rok.)

3.9.06

pajekpart

Pierwotnie zamieściłem w tym wpisie po prostu plik README programiku pajekpart, użytecznego do tworzenia pliku kategorii dla Pajeka (który to napisałem w Pythonie dla mojej ukochanej żony), którymż to programikiem bardzo chciałem się jak najszybciej pochwalić światu.

Teraz doszedłem do wniosku, że jest to bez sensu, i założyłem pajekpartowi projekt na Google Code, na który ewidentnie zasługuje. A także założyłem mu konto w Launchpadzie.

Coś pożytecznego

No, teraz to udało mi się wyprodukować coś pożytecznego. A mianowicie, program. Dla żony.

Zacznę jednak od początku. Bo moja żona, proszę państwa, od jakiegoś czasu ma nową pasję (lub też, jakby spojrzeć mniej życzliwie, pracę roczną wiszącą nad szyją jak miecz Damoklesa): analiza sieci społecznych (ang. SNA: Social Network Analysis). Można badać w tej metodologii różne ciekawe rzeczy, jak kręgi towarzyskie (ile podań ręki dzieli Cię od królowej angielskiej?), grono, gadu-gadu, a nawet jak ludzie piszący blogi do siebie linkują. Moja żona zajęła się cytowaniami, a konkretniej: cytowaniami w Filozofii Nauki, w ciągu ostatnich dwóch lat.

Niestety, badania naukowe to wcale nie lekki kawałek chleba. Artykułów i cytowanych w FN w ciągu tych dwóch lat zebrało się prawie tysiąc, niektóre mają strasznie długie tytuły... Moja biedna żona niejedną łzę wylała nad lekkomyślnością czy też bezmyślnością polskich filozofów przy konstruowaniu bibliografii. Gdy wreszcie skończyła i zapowiadało się na koniec rzucania przez żonę mięsem, okazało się, że jednak Excel jest kretynem... I wrogiem publiczym numer jeden zamiast dr. Roberta P. z Białegostoku stały się szeroko pojęte produkty Microsoftu.

Niestety, przeboje z arkuszem kalkulacyjnym nie były ostatnią przeszkodą na drodze do prawdy (o stanie polskiej filozofii). Albowiem, od analiz służą dość wyspecjalizowane programiki (np. Pajek), które są siłą rzeczy dziwne. Tym bardziej, że takiego Pajeka napisano w 1996 roku i od tej pory konserwowano wyłącznie kurzem (interfejs jest, delikatnie mówiąc, kontrintuicyjny).

Co gorsza, aby przebadać najciekawsze rzeczy (np. czy doktorzy cytują się jakoś inaczej niż profesorowie? ) trzeba Pajekowi dostarczyć tzw. partycji, czyli pliku będącego odwzorowaniem podziału logicznego wierzchołków sieci. Moja biedna żona znalazła się w kropce, bo Excel takich rzeczy nie potrafi, a w Sieci też nie ma programów robiących partycję...

I tutaj rozpoczyna się moja rola, bo ja taki programik dla mojej żony napisałem. W Pythonie. A teraz umieszczam go w Sieci, ku pożytkowi kogokolwiek, kto znalazłby się w podobnej opresji jak moja żona.

I tak, dzięki swojemu mężowi (czyli mnie), moja żona będzie mogła przeprowadzić badania, z których wyniknie wiele ważkich i zaskakujących wniosków. Jak na przykład to, że polscy filozofowie jednak czasem się cytują. ;-)

Nad samym programikiem już się rozpisywać nie będę. Ograniczę się do wklejenia dokumentacji i linków w następnym poście.

1.9.06

Jeszcze raz o klawiaturze

Nie mogę się powstrzymać, aby nie pokazać, jak powinna wyglądać dobrze zaprojektowana klawiatura komputerowa. Dużo fajnych przycisków, żadnego logo, no i najważniejsze -- aby napisać nawiasy (“()”) nie trzeba naciskać szifta. Klawiatura lispowa firmy Symbolics w pełnej krasie. Czemuż się już takich nie robi?
klawiatura lispowa Symbolics

30.8.06

Marketing Hunów

Pod koniec ostatniego posta zamieściłem nastepującą złośliwość pod adresem Łindołsa:
Windows
Designed by Users
Built by Children
Marketed by Attila the Hun.

Zapisawszy posta patrzyłem się dość tępo w klawiaturę swojego laptopa, zastanawiając się, co by tu jeszcze zrobić: poczytać, posprawdzać blogi, a może wyborczą? I nagle przyszło mi do głowy, że owszem, Microsoft ma marketing na miarę Atylli. Jak doszedłem do tego odkrycia?

Spójrzcie, drodzy czytelnicy, pod swój monitor. Tak, na klawiaturę (zakładam, że czytelnicy mają standardowo ułożone komputery). Przypatrzcie się uważnie, a szczególnie: przyciskowi między lewym Ctrl i takimż Alt. Tak, ten mały irytujący przycisk, w który czasem trafia się zamiast w Alt-a albo Ctrl-a. Jest na nim logo Windows. Zapewne ma braciszka po drugiej stronie spacji.

Tak zwane przyciski Windows są w zasadzie bezużyteczne* -- wyświetlanie menu Start nie jest zazwyczaj najczęściej wykonywaną czynnością przez standardowego użytkownika komputera (a nawet jeśli robi się to często, to taka funkcja może być podpięta pod Ctrl+Enter albo coś w tym guście (standardowo Ctrl+Esc)). Prawoklik klawiaturowy (!) wydaje się z kolei sprzecznością samą w sobie, a jego użycie jest skrajnie nieintuicyjne.

Zdawałoby się, że umieszczanie przycisków Windows na klawiaturze jest bezsensowne. Niestety, na sześć klawiatur, jakie obecnie znajdują się w moim mieszkaniu, 5 ma przyciski Windows (szósta miała, ale je wydłubałem, ponieważ mnie denerwowały). Żadna nie jest klawiaturą firmy Microsoft. Nawet Toshiba, w której ze względu na oszczędność miejsca zrezygnowano z prawego Ctrl i AltGr, umieściła w klawiaturze laptopowej przyciski Windows.

Dlaczego? Ponieważ przyciski Windows są jedną z bardziej perfidnych (bo trudno ją zauważyć), wredniejszych (logo MS źle mi się kojarzy) i bardziej pomysłowych (wręcz: genialnych) akcji marketingowych, jakie przychodzą mi do głowy. Przycisk Windows koduje w głowie użytkownika mniej więcej taki przekaz: komputer = Windows. Nie ma komputerów bez Windowsa. Przecież nawet na klawiaturze jest ich logo! Wyformowanie logo na powierzchni księżyca byłoby niewiele bardziej skuteczne: w końcu reklama na klawiaturze trafia dużo lepiej do grupy docelowej Microsoftu.

Co więcej, jestem w stanie się założyć, że Microsoft wcale nie płaci za tę (moim zdaniem skuteczną) reklamę producentom klawiatur. A na pewno nie wszystkim. Widziałem klawiatury z logo Windows takich Nołnejmów, że MS im na pewno nie zapłaciło. Z tej prostej przyczyny, że nie ma pojęcia o ich istnieniu!

Jak jeszcze sobie pomyśle o Orwellowskim w duchu serwisie Windows Genuine Advantage (nie masz oryginalnego Łindołsa, nie zainstalujesz sobie update'ów -- nigdy bym się tego nie domyślił na podstawie nazwy, a Wy?), to przychodzi mi tylko jedno do głowy: dział marketingu w Microsoft jest doubleplusgood. Szacun dla wielkiego Huna!

* Oczywiście, przyciski Windows są w zasadzie bezużyteczne jedynie pod Łindołsem. Pod Linuksem można w niezbyt skomplikowany sposób przydzielić im praktycznie dowolną funkcję -- np. klawisza Super (przełącznik taki jak Alt i Ctrl), co wyraźnie zwiększa ilość dostępnych skrótów klawiszowych (ponoć jest to bardzo przydatne pod Emacsem).

29.8.06

Dobra, stara winda

Zazwyczaj jestem wrogo nastawiony wobec Łindołsa. Z badzo prostej przyczyny: jest po prostu dla mnie za trudny.

Przykłady? Ot, takie nagrywanie płyt. W Linuksie (a przynajmniej w Ubuntu) się wkłada czystą płytkę, pojawia się okienko, przeciąga się tam odpowiednie pliki, klika przycisk “Nagraj” i już, płytka gotowa. Ewentualnie, w starych czasach konsolowych, wrzucało się wybrane pliki w odpowiednie urządzenie i też było gites. A pod windą? Cóż, aż mi się nie chciało uwierzyć, jak informatyk w Rapp Collins przez 20 minut męczył się, starając dobrać wersję oprogramowania nagrywającego do sprzętu, na którym miałem przyjemność pracować. Co więcej, dziwnym przypadkiem nie udało mi się znaleźć (a szukałem) windzianego programu, który by po prostu nagrywał płyty, bez fajerwerków i wodotrysków (owszem, znalazłem programy po prostu bez fajerwerków, ale miały tę wadę, że nie nagrywały). Instalka kobyły, która przy okazji wypalała płytki ważyła dobre 70 mega (w domu by minęło kilka godzin, zanim by się ściągnęła). Last but not least: to nie był wcale program bezpłatny!

Albo, różnica między instalowaniem Ubuntu i Łindołsa... Ten pierwszy pyta się o kilka rzeczy, które bardzo chce wiedzieć, a później robi swoje. Ten drugi z kolei, o wszystko pyta we właściwym sobie czasie, co uniemożliwia pójście na kawę i niemyślenie o tym, co się dzieje na komputerze. Już nawet nie chcę narzekać na to, że nie ma LiveCD łindołsowego (pewnie by prosiło o klucz produktu zanim by się uruchomiło).

Szkoda również gadać o tym, że musiałem poświęcić pół godziny na przekonanie taczpada Synaptics w laptopie mojej żony do tego, że jednak nie powinien z niewyjaśnionych przyczyn przestawać działać 15 minut po uruchomieniu komputera... A pod Ubuntu jedyne co musiałem zrobić, to zainstalować odpowiedni pakiet, i nie do tego, aby taczpad działał, ale aby włączyc bajery, typu stukanie dwoma palcami w celu emulowania środkowego klawisza myszki

Dzisiaj jednak wyjątkowo doceniłem pewną wersje Łindowsa, a mianowicie: Windowsa 98. Zainstalowałem go na moim starym laptopie (z procesorem Pentium 266 i 32 MB ramu), który zamierzam podarować mojej matce. Miałem pewne kłopoty ze sterownikami, śmiesznie też się ustawiało rozdzielczość... To wszystko nie nastrajało mnie pozytywnie. Otworzyłem jednak pierwszy lepszy katalog i z zażenowaniem zdałem sobie sprawę, że Windows Explorer na starym laptopie działa tak samo szybko jak Nautilus... na moim nowym laptopie.

Więc może nie był to prawdziwy system operacyjny, może nie był wielozadaniowy, może i łapał wszystkie wirusy jak leci. Ale, proszę państwa, wolny nie był (w obu znaczeniach tego słowa).

(Na pocieszenie wszystkich linuksiarzy dodam, że moje pozytywne nastawienie wobec windy ulotniło się, kiedy okazało się, że kody klawiszy są na stałe wprogramowane w system operacyjny i w związku z tym nie przemapuję sobie klawisza “`” na prawy Alt (którego niestety brak w starych toszibach). Przez chwilę wydawało się, że moja matka będzie skazana na naciskanie Ctrl+Alt aby mieć polskie literki, ale po wielkich bojach dzięki Kernel Toys (działają pod obiema Win9x, a nie tylko pod Win95, jak sugerował producent) udało się spożytkować klawisz <menu>... Cóż, dobre i to...)

[UPDATE]

Może nie ma to zbyt wiele wspólnego z postem, ale przeglądając ten bardzo fajny artykuł znalazłem drobną złośliwość względem Łindołsa, przed której umieszczeniem nie umiem się powstrzymać:
Windows
Designed by Users
Built by Children
Marketed by Atilla the Hun
.

28.8.06

Generalne zniechęcenie

Ostatnio ewidentnie nie wywiązuję się z (samemu sobie narzuconego) obowiązku pisania regularnie postów. Nie dlatego, że nie mam o czym pisać (mam całkiem dużo pomysłów), ale z powodu ogólnego zniechęcenia. Co gorsza, nie jest to jedynie jakieś moje psychiczne fiu-bździu. Nie, proszę państwa. Świat dzielnie mnie wspiera w moim zniechęceniu.

Ot na przykład -- jednym z wielu odłożonych na później obowiązków, które gryzą mnie po kostkach jest napisanie pracy rocznej, a właściwie dwóch prac rocznych, jednej z filozofii nauki, drugiej z etyki. Zarówno pierwszą, jak i drugą w pewien sposób napisałem. Na filozofię nauki zaprezentowałby najchętniej zawartość swojego referatu wygłoszonego na konferencji w Szrenicy (albo raczej: tę jego część, którą po przemyśleniu uważam za sensowną). Na etykę z kolei już napisałem jedną pracę roczną, na temat gwałtu z punktu widzenia psychologii ewolucyjnej, która na tyle się spodobała prowadzącemu ćwiczenia profesorowi Szawarskiemu, że zaliczył mi na jej podstawie egzamin. Egzamin, ale nie pracę roczną.

Problem z pracą na filozofię nauki jest taki, że mi się 10 problem Hilberta zdążył znudzić dokumentnie... Jak myślę o przeczytaniu artykułu ze zbioru, który sobie wypożyczyłem z BUW-u robi mi się autentycznie słabo. Problem z nową praca z etyki jest taki, że choć już wymyśliłem temat -- (Etyka zbierania danych marketingowych w Internecie, tak, proszę państwa, filozofia na bajerze jedzie!), mam trudności ze znalezieniem osoby, która zechciałaby w swojej wielkiej łaskawości tę pracę ocenić. A profesor Szawarski, wielki do tej pory entuzjasta mojej twórczości, jest za granicą i siłą rzeczy nic mi nie pomoże.

Cóż, świat się na mnie uwziął, i tyle.

A bardziej na serio: nie da się ukryć, że wakacje człowiekowi potrzebne, nie tyle do szczęścia, ile do w miarę normalnego i twórczego funkcjonowania. W tym roku wakacji miałem mało (praca w Wielkim Babilonie to jednak nie to samo co byczenie się na plaży) i zostały one zużyte w większości na bardzo przyjemne i potrzebne, ale jednocześnie wyczerpujące pod względem psychicznym czynności, takie jak śluby. To wszystko powoduje, że jestem w pewnym sensie wypalony i mam duże trudności z pisaniem w miarę sensownych wpisów na bloga -- by nie wspominać o ciekawych pracach naukowych. Mam nadzieję, że plotka o bezpłatnych warunkach z prac rocznych nie jest bujdą.

(A już offtopicowo i radośniej -- zapraszam do przeczytania mojego gościnnego wpisu na blog mojej małej żonki, czyli małżonki.)

23.8.06

O tym, że się działo

Od poprzedniego wpisu na bloga minęło całkiem dużo czasu. Nie jest to jednak spowodowane lenistwem, lecz tym, że ostatnio nie miałem do blogowania ani czasu ani głowy. Dlaczego? Ponieważ, jak odgrażałem się trochę temu, działo się. I, w związku z tym, mam co opowiadać. Każde ze zdarzeń aż prosi sie o osobny wpis, a ja dzisiaj jestem zmęczony, więc na razie jedynie zajawki.

  1. Wziąłem ślub. 18 sierpnia, w Szczecinie. Sam ten fakt już wydaje się szokujący, a tu jeszcze wesele okazało się jedną z najfajniejszych imprez, w których zdarzyło mi się uczestniczyć.

  2. 11 sierpnia zakończyłem staż w Rapp Collins. To oznacza, że mam pewne przemyślenia na temat stażów, branży reklamowej i swoich dalsych planów na życie.

  3. Kupiłem sobie nowy komputer -- laptopa. Fajerfoks uruchamia się w rozsądnym czasie, włączyłem przezroczystość w Gnomie, zapewne sciągnę sobie KDE. A wyświetlacz jest, o paradoksie, nieco większy niż w monitorze komputera stacjonarnego.

8.8.06

Smutek wordpressowy

Niedawno pojawił się w Wordpressie ficzer, który mnie autentycznie zmroził. Pojawiła się mianowicie możliwość wyedytowania stylu CSS, pod warunkiem, że się za to zapłaci 15 dolców. Napisałem już swoje zdanie pod postacią komentarze do posta opisującego to novum, jednak z jakichś przyczyn admini uznali za stosowne jego wymoderowanie. Sprawa nie daje mi jednak spokoju, postanowiłem więc napisać coś na ten temat.

Wordpressa wybrałem nieprzypadkowo -- przedtem korzystałem z bloggera i byłem z jego działania całkiem zadowolony. Gdy jednak zobaczyłem, że Wordpress ma pewne sensowniejsze rozwiązania strukturalne (tagi, możliwość eksportu...), których w bloggerze nie zaemuluję choćbym się wykazał najwyższą wirtuozerią JavaScriptową, zdecydowałem, że czas na przesiadkę. Dokonałem oto racjonalnego wyboru konsumenckiego na rzecz Wordpressa.

Gdyby jednak miało się za kilka miesięcy okazać, że co fajniejsze bajery w Wordpressie będą płatne, z emocjonalnego punktu widzenia Wordpress stanie się dla mnie nieakceptowalny (mówiąc krótko szlag mnie trafi).

Wybór systemu blogowego to niestety nie tylko kwestia funkcjonalności. Jest to pewnego rodzaju ustalenia swojego, rozpoznawalnego miejsca w sieci. Serwer z bajerami, ale brzydką domeną albo który byłby z jakichś powodów trudno znajdowalny przez wyszukiwarki -- po prostu odpada. Z podobnych przyczyn nie postawiłem WP na tasaku (serwerek, choć miły, to ma tendencję do okresowego padania albo zapychania się łącza).

A Wordpress wbrew pozorom dość mocno utrudnia ucieczkę -- nie ma nawet możliwości ustawienia odpowiedniego taga, który by automatycznie przekierował odwiedzających na nowy adres, jak zrobiłem w starym blogu... Pomijam już nawet fakt, że maszoperię na wordpressie ładnie Gógiel znajduje.

Z drugiej strony całkowicie rozumiem ludzi z Wordpressa, którzy robią świetne oprogramowanie, na miłej memu sercu licencji GPL2, a chcieliby przy okazji trochę zarobić. Płatne apgrajdy wydają się chyba jedynym wyjściem, prócz obowiązkowo doklejanych reklam.

Mam jednak pewne podejrzenie, że (na dłuższą metę) płatne apgrejdy mogą się przeciwko Wordpressowi obrócić. Dlaczego? Niektóre rzeczy, takie jak Gmail, wyznaczają w tej chwili pewne standardy świadczenia pewnych usług. Adres na gmailu jest, dla mnie przynajmniej, dużo ważniejszy od np. adresu zamieszkania -- ten ostatni się dość dynamicznie zmienia, a Gmail jest stały. Stało się tak, ponieważ Gmail świadczy pewną usługę najlepiej, robi to prawie za darmo (reklamy trzeba oglądać...) i daje mi poczucie, że nie potrzebuję szukać nowego konta -- bo co niby jakaś konkurencja Gmaila mogłaby mi zaoferować? 5 gigabajtów więcej na początek? Ależ na co mi to! Jeszcze lepsze przeszukwianie? Bardziej niezawodne serwery? Nie wierzę, aby obecnie ktokolwiek mógł mi to zapewnić.

Wordpress miał potencjał, aby osiągnąć wśród serwisów blogowych podobną pozycję jak Gmail wśród skrzynek pocztowych. A teraz coś się psuje... I znów nie jestem pewien, czy gdzieś indziej nie jest lepiej...

2.8.06

Cięzkie czasy (nadchodzą)

“Bardzo cię, chłopie, polubiłem! Bo wszystke Ryśki to fajne chłopaki” -- jakoś tak mówił do Ryszarda Ochódzkiego pan minister w “Misiu”. Scena jest niewątpliwie jedną z najbardziej zapadających w pamięć.

Jak się przedstawiam, często wygląda to mniej więcej tak: mówię, że mam na imię Ryszard. U rozmówcy chwila intensywnego myślenia (trybiki się poruszają, chomik zasuwa w swoim kółeczku), grymas zrozumienia i przypomnienia (żaróweczka się zapaliła), bardzo szeroki uśmiech i “Bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki!” (Buhaha).
A teraz Tym postanowił nakręcić kontynuację Misia i zatytułował ją... “Ryś”. I o ile Miś z racji swojego wieku nie jest (jak to mawiają szpece od reklamy) on top of de majnd, o tyle nowy film zapewne będzie...

Ciężko będzie, ciężko...

Oczywiście, tak naprawdę to jestem wielkim miłośnikiem Misia i nie cierpię jakoś strasznie z powodu skojarzeń, jakie budzi moje imię... Ale co sobie będę żałował zrzędzenia. ;-)

PS. Mam nadzieję, że linki na Onecie nie ruszają się...

1.8.06

Grasz o staż - unabridged version

Trochę temu pisałem o moich perypetiach z konkursem Grasz o staż, dzięki któremu dostałem się na staż w Wielkiem Babilonie. Dziś wersja kolekcjonerska: moja korespondencja z konkursem (poobcinałem jedynie zbędne cytaty z poprzednich mejli).
Szopa do Grasz o staż, 6 czerwca:
Witam!

Trochę temu (na początku maja) zadzwoniła do mnie osoba z PWC i
poinformowała mnie, że przeszedłem do kolejnego etapu konkursu Grasz o
staż i że niebawem skontaktuje się ze mną firma Rapp Collins w celu
ustalenia daty rozmowy kwalifikacyjnej. Do tej pory nic takiego nie
nastąpiło.

Czy mam powód aby się niepokoić (że zaszła pomyłka albo coś takiego),
czy też taki jest normalny czas oczekiwania?

Z góry dziękuję za szybka odpowiedź i pozdrawiam.

Grasz o staż do Szopy, w odpowiedzi na jego mejla, 7 czerwca:
Witam,

Zaczne moze od tego, ze nie zaszla zadna pomylka i rzeczywiscie byles zaakceptowany na rozmowe kwalifikacyjna w Rapp Collins.

Przyznam szczerze, ze bylem zdziwiony Twoja wiadomoscia, gdyz w naszym systemie masz ustawiony status 'zrezygnowal z rozmowy'. W celu wyjasnienia sprawy skontaktowalem sie z przedstawicielem fundatora i poinformowano mnie, ze kontaktowano sie z Toba jako jednym z pierwszych i rzeczywiscie zrezygnowales z uczestnictwa w rozmowie.

W zwiazku z powyzszym bardzo prosze o informacje czy rzeczywiscie tak bylo.

Pozdrawiam

Adrian Juchimiuk
****************
PricewaterhouseCoopers
Dzial Komunikacji Marketingowej
Al. Armii Ludowej 14
00-638 Warszawa

Szopa go Grasz o staż, 7 czerwca:
Przyznam, że jestem w dość głębokim szoku. Nikt (oprócz konsultanta
PWC, który poinformował mnie o przejściu do następnego etapu) się ze
mną nie kontaktował. Tym bardziej, pod żadnym pozorem nie
zrezygnowałem z rozmowy kwalifikacyjnej. Co gorsza, nie przypominam
sobie, abym przez cały ten czas odbierał jakiś telefon, który
zakwalifikowałem jako pomyłkę. Byłem na to szczególnie wyczulony. Czy
mógłbyś się dowiedzieć, kiedy miała się odbyć moja rozmowa z Rapp
Collins? Może to by rzuciło nieco światła na całą sprawę.

Cała sytuacja wydaje mi się dość niepokojąca.

Pozdrawiam i dziękuję za szybką odpowiedź.
-- Ryszard Szopa

Tutaj następuje dość duża luka czasowa - tydzień. Szopa w międzyczasie bardzo się wkurza, martwi i w ogóle jedzie do Szczecina. W Szczecinie Szopa dochodzi do wniosku, że o jakimkolwiek stażu może praktycznie zapomnieć, ale postanawia, że tak tego nie zostawi.

Szopa do Grasz o staż, 14 czerwca, wkurwienie maksymalne:
Szanowni Państwo!

7 czerwca wysłałem do Państwa mejla, w którym skarżyłem się, że mimo
przejścia do następnego etapu (jak poinformował mnie Państwa
przedstawiciel), nie zgłosiła się do mnie firma Rapp Collins, w której
miałem odbyć rozmowę kwalifikacyjną. Dowiedziałem się tylko tego, że w
bazie danych figuruję jako osoba, która zrezygnowała z rozmowy
kwalifikacyjnej.

Podkreślam, że _NIE_ kontaktowała się ze mną żadna osoba z firmy Rapp
Collins i w związku z tym _NIE_ mogłem zrezygnować z rozmowy
kwalifikacyjnej. Prosiłem o podanie daty domniemanego kontaktu ze mną,
abym mógł sprawdzić połączenia przychodzące u mojego operatora
telefonicznego. Nie otrzymałem od Państwa tej daty, jak też wciąż nie
otrzymałem żadnych wyjaśnień odnośnie do mojej sprawy.

Przyznam, że jestem bardzo zawiedziony i odrobinę zniesmaczony Państwa
postawą. Postrzegałem do tej pory konkurs ,,Grasz o staż'' jako
inicjatywę mającą promować wśród młodych ludzi pewne pozytywne postawy
względem rynku pracy, a także takie rzeczy jak jasne kryteria
ewaluacji, transparentność. Brak Państwa reakcji na mój problem
zezwala mi snuć jak najgorsze domysły, nawet jeśli nie bezpośrednio
wobec Państwa, to na pewno wobec firmy uczestniczącej w konkursie (za
której przestrzeganie pewnych zasad i reguł jesteście Państwo poniekąd
odpowiedzialni).

W związku z wszystkim powyższym zamierzam złożyć oficjalną skargę.

-- Ryszard Szopa

Mijają dwa dni, Szopa dochodzi do wniosku, że ten Grasz o staż to są ostatnie ... i go zupełnie olali. Ale nie, okazuje się, że oni trawili.

Grasz o staż do Szopy, 16 czerwca:
Witaj Ryszardzie,

myślę, że mam dla Ciebie same dobre wiadomości :-)
Pierwsza jest taka, że natychmiast zareagowaliśmy na Twój sygnał i skontaktowaliśmy się z przedstawicielem firmy Rapp Collins. Takie sygnały są dla nas bardzo ważne, właśnie dlatego, że cenimy sobie wartość jaką niesie za sobą konkurs "Grasz o staż". Uważamy, że takie sytuacja jak ta w której się znalazłeś nie mogą sie zdarzać - stąd nasza natychmiastowa i zdecydowana reakacja.
Druga dobra wiadomość jest taka, że rozmowy w Rapp Collinsie nadal się toczą. Ponieważ nie byłeś jedyną osobą w podobnej sytuacji - możesz być pewny, że przedstawiciel firmy Rapp Collins umówi się z Tobą na rozmowę. Oczywiście tym samym Twój status w konkursie nadal brzmi "zaakceptowany na rozmowę", a nie "zrezygnował z rozmowy".
Trzymamy za Ciebie Ryszardzie kciuki oraz życzymy powodzenia na rozmowie :-)

Pozdrawiam

Piotr Ruszowski

Zwycięstwo -- niebawem po otrzymaniu tego mejla faktycznie zadzwoniono do mnie z Babilonu i umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną. Z efektem pozytywnym, co więcej, czego odzwierciedleniem jest co najmniej kilka postów na tym blogu.

Kilka rzeczy, które mnie w związku z tym ostatnim mejlem rozbawiło:

  • Niektórzy myślą, że jak nie wiadomo, co napisać, należy napisać coś ekstremalnie pozytywnego, jak na przykład to, że mamy same dobre wiadomości! A najlepiej okrasić cały komunikat dużą ilością uśmieszków.

  • W marketspeaku wiele słów nabiera zupełnie innego znaczenia niż normalnie. Ot, takie natychmiastowa i zdecydowana reakcja może oznaczać reakcję po trzech mejlach i dziewięciu dniach.

  • To, że zostałem autentycznie potraktowany some generic leadership

  • Założenie, że konstruując przekaz na poziomie idioty sprawimy, że jego odbiorca będzie bardziej się cieszył.


Poczyniłem też dwie obserwacje, smutną i radosną:

  • Nic nie działa tak dobrze jak wyrafinowana groźba (obserwacja smutna).

  • Jeżeli się będziemy wystarczająco mocno wykłocać, może udać się nam wyjść na swoje (obserwacja radosna).


Oczywiście, można dojść do wniosku, że się czepiam: w końcu wszystko skończyło się hepi endem, odbywam staż w Wielkim Babilonie, z korzyścią dla siebie (zarówno pod względem materialnym, jak i epistemicznym). Ale gdybym nie był aż tak upierdliwy -- nic by z tego nie wyszło i mógłbym się co najwyżej pienić, jaki ten konkurs jest unreliable (przepraszam za angielski wtręt, nie znalazłem dobrego polskiego odpowiednika).

A ze strony PriceWaterhouseCoopers vel Grasz o staż zabrakło mi jednego -- jakichś (zawoalowanych przynajmniej) przeprosin za całe zamieszanie.

Jak ludzie znajdują Maszoperię

Bardzo przyjemnym ficzerem Wordpressa jest fakt wyświetlanie statystyk wejść z wyszukiwarek. Zazwyczaj nie wywołuje to we mnie większych emocji. Dzisiaj jednak zostałem zaskoczony.

Kilka co ciekawszych (o ile nie podaje inaczej, chodzi o międzynarodowego Gógla z google.com, a nie google.pl):

  • coś szalonego w Szczecinie - maszoperia na pierwszym miejscu. Wbrew pozorom, nie ma to związku z moim planowanym ślubem...

  • geek - miejsce siódme, w Góglu “Szukaj w kategorii: Polski''. Aż mi się miło zrobiło :-)

  • szopy - ósme miejsce. Po zastanowieniu - nie powinno mnie to dziwić.

  • "czemu nie" - szóste miejsce. No bo czemu nie?

  • skrajność - drugie miejsce. A ja przecież nie chcę być kontrowersyjny.

  • rzeczy z ikei - pierwsze miejsce. Naprawdę, nie wiem dlaczego.

  • if uw - drugie miejsce, polski Gógiel (pierwsze miejsce zajmuje zresztą strona, którą też robiłem ja). Godne wzmianki przede wszystkim dlatego, że strona Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego nie pojawia się na pierwszych czterech stronach wyników. Najbardziej związane z if uw strony, które można tam znaleźć, to strona samorządu studenckiego if uw, nb. również mojego autorstwa.


Cóż, są rzeczy na niebie, ziemi i w Góglu, o których nie sniło się waszym filozofom, by sparafrazować autorytet.

29.7.06

Zmiana podtytułu

Do tej pory mój blog miał podtytuł Szopy zmagania z logiką, teorią obliczalności i wieloma innymi paskudztwami opisane. Ostatnimi czasy jednak ja, czyli Szopa, bardzo mało zmagam się z logiką i takimi rzeczami -- ostatnio na blogu wylewam swoje przemyślenia na temat życia, wielkich korporacji i takich tam. Uznałem zatem, że podtytuł powinien tę zmianę odzwierciedlać i zmieniłem go na taki, jak możecie zobaczyć spoglądając powyżej.

Ze skrajności w skrajność

Wczorajszy dzień (piątek, znaczy się) spędziłem rozdarty między dwiema skrajnościami.

Z rana udałem się (zgodnie z moim obyczajem ostatnimi czasy) do Wielkiego Babilonu, znaczy się do pracy. Tam bardzo ciężko pracowałem, dowiedziałem się, że klientowi bardzo się spodobały dwie moje propozycje, aby przejść z pomieszczenia do pomieszczenia musiałem pikać drzwi specjalną kartą (jak karta miejska, z tą różnicą, że pika przyjemniej i jest przymocowana do smyczy Rapp Collins). Wreszcie, dowiedziałem się od głównego speca od komputerów, że jako stażysta nie mogę korzystać sprawdzać poczty jak człowiek w lotus nołts, a jedynie w okienku przeglądarki, co ma tę wadę, że (w przeciwieństwie do drzwi) nie pika i zazwyczaj nie zauważam mejli. Słowem, dzień jak co dzień w życiu Babilończyka. Pełna kultura, korporacyjna, oczywiście.

A wieczorem... Wieczorem było off-owo. Poszliśmy sobie z Julką na Cypel Czerniakowski, pooglądać filmy pod mostem Łazienkowskim. Najpierw film dokumentalny o jakichś ludziach przebierających się w futro i skaczących z krowimi dzwonkami (jak się później okazało, działo się to w Słowenii). Później prześmieszny film paradokumentalny o animatorze kultury, a właściwie parodia ckliwego filmu dokumentalnego (smaczku dodawało to, że na początku nie byliśmy pewni, czy film jest para-, czy też po prostu dokumentalny).

Wreszcie, clou programu, czyli stare PRL-owskie filmy propagandowe i dydaktyczne. O melioracji, o dbaniu o stopy, o Związku Radzieckim, o młodych radzieckich przyrodnikach i o oczyszczaniu zboża. Jak można sobie wyobrazić, były one w gruncie rzeczy dość nudne, ale za to bardzo przyjemne na zasadzie “funny-but-not-meant-to-be-funny”. Za wyjątkiem filmu edukacyjnego o płaskostopiu, który był rewelacyjny -- ciekawy, zabawny, na cholernie nudny temat -- majstersztyk szeroko pojętego filmiku reklamowego.

Most Łazienkowski do oglądania filmów okazał się bardzo przytulny, samochody nie hałasowego, komary (wbrew przewidywaniom) nie cięły, staroświecki projektor 16 mm miło tyrkał, piwo przynieśliśmy własne. Po pokazie większość towarzystwa udała się na barkę rzeczną “Herbatnik” imprezować, jednak wydawali się bardzo mocno zżyci (w sensie, wszyscy się znali), więc uznaliśmy, że delikatność nie pozwala nam się wpraszać i udaliśmy się spacerkiem do domu.

Cała impreza była możliwa dzięki ludziom z fundacji Ja Wisła, którzy, odkrywszy na Cyplu Czerniakowskim wspomnianą już barkę, postanowili zrewitalizować to miejsce. Planują różne bajery, skansen, port rzeczny i bugwiecojeszcze. Póki co wychodzi im to świetnie (co najważniejsze, bezpretensjonalnie). Mogę tylko powiedzieć (napisać), że kibicuję z całego serca.

Następny pokaz filmowy odbędzie się jutro.

28.7.06

Drobna obserwacja obyczajowa

Dzisiaj w pracy miałem okazję zaobserwowania, jak wielkie w ciągu ostatnich kilkunastu lat zaszły zmiany obyczajowe.

Kiedyś, jeśli para żyła ,,na kocią łapę'', mogła liczyć na lekkie zdziwienie, szok, czasem potępienie. Generalna zasada była taka, że jeżeli ktoś chciał ze sobą być, brał ślub. Nawet w środowiskach niejako kontestujących obyczajowy mejnstrim ślub się brało ,,dla higieny''.

Dzisiaj, w moim Babilonie nieopatrznie zdradziłem fakt, że 18 sierpnia zamierzam się ożenić. Reakcja była dość podobna do tej opisanej w poprzednim paragrafie -- lekki szok, niedowierzanie, zdziwienie (Babilon jest zdecydowanie zbyt mało opresyjnym środowiskiem, by mogło się pojawić potępienie). Choć większość kołerkerek i kołerkerów jest ewidentnie na dalszym etapie życia niż ja (skończyli studia, mają stałe dochody, często dzieci), zaskakująco dużo z nich jest niemężatych (w tym 100% kołerkerów -- w końcu to nie Czechy).

Niespodziewanie okazało się, że (pragnąc się żenić w tak młodym wieku) łamię pewne przyjęte konwencje społeczne... Ba, to jest bunt, kontrkultura niemal! Albo, patrząc z drugiej, anachronicznej strony -- jesteśmy zJ wojownikami o zachowanie tradycyjnej wartości rodziny

Na zakończenie naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Pod pewnym względem moja sytuacja jest podobna do sytuacji tych, co gdyby chcieli wstąpić w związek, to musieliby do Pragi, Madrytu albo Amstedamu). No bo w końcu przyznanie się do małżeńskich zamiarów -- to nic innego jak... kaming ałt.

24.7.06

Czemu nie wszystko, co dobre dla Kazika musi być dobre dla mnie

Kazik całkiem niedawno napisał o tym, jak to przeniósł się z Gnome'a na KDE i jak to spodziewał się z mojej strony polemiki. Ja mu odpisałem w komentarzu, że jestem w wyjątkowo niepolemicznym nastroju i że od pewnego czasu nosiło mnie, aby zainstalować sobie środowisko na K. I że w ogóle minęła sesja i właśnie mam czas aby to zrobić. Co też uczyniłem.

Niestety, moje wrażenia są zasadniczo inne niż Kazikowe.

Po pierwsze, nie odniosłem subiektywnego wrażenia, aby cokolwiek działało szybciej... Wręcz przeciwnie. Mało rzeczy mnie tak denerwuje, jak czekanie, aż komputer przemyśli wszystkie programy, które ma w menu i łaskawie je pokaże. Kate uruchamia się dużo wolniej od Gedita -- powidziałbym, że jak Gnome półtora roku temu.

Po drugie, strasznie dużo programów zaczęło nagle zwracać błędy. Dużo spodziewałem się po Kat -- KDE-owymodpowiedniku Beagle, napisanym w C zamiast w C#. Niestety, nie udało mi się go praktycznie uruchomić, i niedoszły killer-app rozpoczął wysyłkę rozpaczliwej kaskady błędów, której nawet restart X-ów nie zakończył.

Oczywiście, jako osoba konsekwentna, ustawiłem sobie KDE jako sesję domyślną, aby się przyzwyczaić, a nuż mi się spodoba. Gdy jednak znalazłem skrinszota z Gnome i złapałem się na myśli “Och, jaki fajny menedżer okien”, już wiedziałem, że Gnom wraca. I wrócił.

Działo się

Od pewnego czasu z przykrością musiałem ograniczyć swoją działalność blogową. Działo się to z przyczyn bardzo ważnych. Po pierwsze, jak wiadomo, trwa sesja. Po drugie, załatwiałem ostatnio kilka spraw dość istotnych z punktu widzenia mojego przyszłego życia.


Otóż, po wielu perypetiach i komplikacjach, wiążących się z oglądaniem pierścionków, jazdą pociągiem 500 km, następnie 400 km (w obie strony) samochodem, kąpielą w jeziorze, odbieraniem o północy przesyłek konduktorskich, udało nam się z Julką ustalić termin, czyli 18 sierpnia. Zatem, mogę oficjalnie ogłosić, że 18 sierpnia będę się żenił.


(Do Pankraca: na blogu Julki znajdziesz wyjaśnienie, czemu to miałem okazję dzwonić do Ciebie z Reska.)


Drugą sprawą jest to, że odezwał się do mnie Wielkie Babilon i powiedział, że mnie chce. To znaczy, udało mi się wygrać staż w konkursie Grasz o staż, organizowanym przez Biedronkę polskich mediów: w lipcu będę pracował w agencji reklamowej RappCollins. Mój nieco cierpki jest umotywowany tym, że wcale nie było łatwo.


I wcale nie mam, niestety, na myśli trudności merytorycznych. Po tym, jak przeszedłem do następnego etapu (czyli do rozmowy kwalifikacyjnej), zapomniano do mnie zadzwonić. Czy też zadzwoniono do kogoś o podobnym numerze telefonu, kto brał udział w podobnym konkursie i ubiegał się o staż w podobnej firmie, który to ktoś zrezygnował z udziału w konkursu. Niesamowita koincydencja, nieprawdaż? Jak będę miał wolną chwilę chyba poszukam swojego leniwego alter ego, które ma (jak się okazuje) również telefon w Idei (czy też, jak to się powinno mówić, w Oranż).


Na szczęście, po napisaniu przeze mnie dość ostrego listu (w stylu Szanowni Państwo, Jestem oburzony i zniesmaczony, Rozważam złożenie oficjalnej skargi) dostałem odpowiedź, w której z nawału marketspeaku połączonego ze smajlejami i dużą ilością wykrzykników dało się wyłowić, że jednak moja rozmowa kwalifikacyjna się odbędzie. Najwyraźniej konsultanci PrajsŁoterhałsKupers uznali za najbezpieczniejsze wyjście w obliczu wkurzonego studenta zastosować some generic leadership. Niestety, chyba jestem do pewnego stopnia na to odporny.


Na całe szczęście, moja rozmowa kwalifikacyjna się w końcu odbyła. Przeprowadzała ją zresztą pani, która skończyła filozofię (sic!). A nazajutrz, ku mojemu naprawde niebotycznemu zdziwieniu, ta sama pani zadzwoniła aby mnie poinformować, że chcą mnie przyjąć na staż.


Reasumując, mam kobietę, która chce za mnie wyjść i pracę, za którą chcą mi zapłacić. Czy oznacza to, że jestem na przedprożu dorosłości?

23.7.06

Krótka relacja z Babilonu

Praca w Wielkim Babilonie nie stymuluje do pisania postów na blogu. Dlaczego? Ponieważ jak się siedzi przez 8 godzin gapiąc się w monitor, po powrocie do domu ostatnią rzeczą, na którą ma się ochotę, jest praca na komputerze. Powiem więcej: po intensywnym (służbowym rzecz jasna) brołsowaniu sieci w poszukiwaniu czegoś, o czym podpisana lojalka nie pozwala mi pisać miałem ochotę zwymiotować na widok okna przeglądarki.

Tym niemniej, jest niedziela, odtrułem się troszkę, więc mogę napisać. Co więcej, rano nie muszę przeglądać gazet, wiec się wyśpię do ósmej.

Bo, jak niektórzy być może nie wiedzą, dzień w ostatnim tygodniu zaczynałem od spaceru o szóstej do kiosku i kupna trzech gazet, z których spisywałem różne dane aby je wysłać mojemu koledze Michałowi, który jest bardzo ważną osobą, senior risercz menedżerem, w pewnej renomowanej firmie trudniącej się badaniami socjologicznymi. (Ciężko orzec, czym właściwie zajmuje się taki senior risercz menedżer. Najważniejsza zmiana w Michale po tym, jak został senior risercz menedżerem polegała na tym, że na większość pytań zaczął odpowiadać To wtedy będę miał przejebane. Czyli SRM to zapewne osoba, która prędzej czy później będzie miała przejebane.) Praca ta była naprawdę satysfakcjonująca (z finansowego punktu widzenia), jednakże jej skutkiem ubocznym było skrócenie czasu mojego snu do 4,5 godziny (jestem przyzwyczajony do spania od piątej rano do trzynastej). Więc do Babilonu chodziłem trochę jak zombiak.

Babilon jest w dość śmiesznym budynku (nazywa się gamma, jak taka grecka literka) w Centrum Olimpijskim niedaleko Placu Wilsona. Klimat (dzięki klimatyzacji, rzecz jasna) jest o niebo lepszy niż na dworze, a każde drzwi trzeba odpiknąć specjalną kartą aby się otworzyły. Rezyduję w salce konferencyjnej z drugim stażystą, Pawłem, mam swój własny komputer i przyrządy piśmiennicze. Póki co nie wywalczyłem jeszcze śmietnika dla naszej budy.

Czym zajmuję się w Babilonie? Otóż jestem Akałntem (dokładniej: asystentem akałnta): pracuję w dziale klajent serwis. Jest to komórka firmy reklamowej, która spełnia rolę bufora między Klientem (koncernem chcącym się reklamować) a Kreacją, czyli artystami. W praktyce wiąże się to z pisaniem kriejtiw brifu (opisu zlecenia dla kreacji), nadzorowaniem całego procesu tworzenia reklamy, spotykania się z klientami i (póki co nie mam jeszcze odpowiedniej siły przebicia) opierdalaniem wszystkiego i wszystkich, gdy coś się spóźnia. Jako że w Babilonie (jak się okazało) nie ma wyraźnego podziału kompetencji, na szczęście trafia mi się też trochę zadań związanych z planowaniem strategii kampanii reklamowych.

Oczywiście, pewien podział kompetencji istnieje. Można wyróżnić następujące działy:

  • Klajent Serwis (już pisałem)

  • Strategia -- wymyślają strategię kampanii reklamowych

  • Kreacja -- kopirajterzy i art dajrektorzy pracujący dwójkami -- pierwszy wymyśla co trzeba, drugi oprawia to graficznie.


Rzeczą wartą osobnego wyjaśnienia jest wspomniany już wyżej kriejtiw brif. Jest to pewien charakterystyczny dla branży reklamowej gatunek literacki, specjalnie dostosowany do przekazywania informacji działowi kreatywnemu. Większość agencji ma własne specyfikacje pisania brifów. Choć może się to wydać nieco zaskakujące, standard mojego Babilonu wydaje się być bardzo sprytny i rzeczywiście funkcjonalny.

Jacy są Babilończycy? Przede wszystkim trzeba zauważyć, że są w znakomitej większości kobietami (czy nazwa Babilon pochodzi od słowa ,baba'?), całkiem ładnymi (oczywiście, nie mogą się równać z J-Pyszczkiem pod względem urody). Trudno podać jakiś określony profil wykształcenia (za wyjątkiem art dajrektorów, którzy są w większości po ASP) -- spotkałem już filozofkę, teolożkę, elektronika... Ubierają się ładnie, ale niekoniecznie bardzo elegancko (nie, nie musze nosić garniturka-mundurka). Plotkują jak szaleni (choć to może być prosty efekt stosunku płci w biurze).

Póki co pracuje się całkiem miło. Przerażają mnie dwie sprawy: primo, mam duże szanse znać się bardzo dobrze na karmieniu niemowląt i bardzo małych dzieci. Secundo, jak jadę czasem do biurowca Nestlé, to widzę akademik na Smyczkowej, gdzie mieszka Pryncypał. I wtedy sobie boleśnie przypominam różnicę między przeciętnymi zarobkami w nauce i w reklamie...

15.7.06

Czy PRL był homofobiczny?

Czasami jesteśmy w dziwnych miejscach (jak miasteczko Łobez w Zachodniopomorskiem), z bardzo dziwnych przyczyn (np. odwiedzin u dziadków swojej niemal żony, czyli narzeczonej), gdzie znajdujemy skarby, których istnienia nigdy nie podejrzewaliśmy.

Mi się właśnie przytrafiła taka sytuacja. Wpakowaliśmy się, wraz z Wielkim Człowiekiem ze Szczecina (ojcem mojej narzeczonej), Czasem Dość Mocno Skuczącym Zwierzątkiem (w chwilach dobrego humoru Amelką), moją Ukochaną do czerwonego myszkietera i pojechaliśmy do Łobza (za Niemca zwanego Labes) aby odwiedzić Dziadków, czyli Rodziców Wielkiego Człowieka ze Szczecina. No i tam, podczas przeglądania zdjęć, znaleźliśmy mała książeczkę, zatytułowaną ABC Ziemi Szczecińskiej (wydaną w 1969 roku w kwietniu w Szczecinie, nakładem Wydziału Propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR).

W tejże publikacji natrafiłem na następujące zdjęcie, które bardzo mnie rozbawiło:

Braterstwo broni między żołnierzem polskim i sowieckim

Żołnierz po lewej stronie jest żołnierzem polskim, natomiast żołnierz po prawej -- sowieckim. Podpis (jakby był nieczytelny) głosi: Na Ziemi Szczecińskiej kultywujemy tradycję braterstwa broni. A co żołnierze robią, to widać.

13.7.06

Opereczka, czyli miła sercu miniaturka

Tego posta piszę po raz drugi -- w Fajerfoksie. Nie, jak próbowałem przed chwilą, w Operze. Zaraz wyjaśnię dlaczego.Od kilku dni przebywam poza Warszawą (aż nie chce mi przejść przez klawiaturę, że poza domem), przez co moje kontakty z Siecią nabrały charakteru sporadycznego. Gdzieś w kafejce, przy okazji przelewu bankowego, przez komórkę... Teraz akurat jestem w Szczecinie, więc połączenie jest wspaniałe (co jak co, ale kiepskich łącz nie można zarzucić Uniwersytetowi Szczecińskiemu). Jednakże, nie jest do końca kolorowo.

Jestem zmuszony (przyznaję to ze smutkiem) korzystać (gościnnie) nie z mojej ulubionej trójki Linux plus Gnom plus Flock, ale z Łindołsa IksPe plus Emula plus wiele dziwnych rzeczy plus Fajerfoks. Jak się domyślacie, nie ma to zbyt pozytywnego wpływu na komfort użytkowania komputera. Sczególnie, że Fajerfoks łindołsowy obecny na pokładzie działa bardzo wolno, nie umie blokować flasza i, w związku z tym, zawiesza się przy próbie użycia rolki myszki (rozwiązanie -- zaznaczać tekst aż się pojawi).

Te wszystkie nieszczęścia sprawiły, że postanowiłem poekspeymentować z Operą. Opera zbyt dużo ekstensji nie potrzebuje, jest ergonomiczna, niezasobożerna i po prostu prawie jak meble z Ikei. Jeśli chodzi o chodzenie po Internecie, Opera radzi sobie świetnie. Chciałem już napisać same superlatywy, ale, niestety, zacząłem pisać w Operze w Wordpressie. I tu się zaczęły schody, bo specyficznie (jednocześnie -- dla mnie normalka przy szybkim pisaniu) uderzone ,s' i ,prawy alt' opera odczytywała taka jak powinna odczytywać ,kontrol' i ,s', czyli otwierała ekran zapisywania strony. Nie muszę dodawać, że podobnie było z resztą kombinacji klawiszy zwyczajowo używanych w Polsce do pisania zdania Zażółć gęślą jaźń... Czyli, dopóki nie przestawię się całkowicie na język Szekspira, Opera jest nie dla mnie.

Z drugiej jednak strony, dzięki temu eksperymentowi odkryłem coś, co jest naprawdę fajne. Odkryłem mianowicie Operę Mini, czyli Operę przeznaczoną dla telefonów komórkowych. I to nie dla, jak lubi je nazywać Pryncypał, urządzeń (palmtop który przypadkowo, w przerwach między zawieszaniem się i wyświetlaniem filmu, potrafi dzwonić), ale dla uczciwych telefonów komórkowych, jak mój Siemens. Jak niektórzy może wiedzą, przeglądarki w telefonach komórkowych są totalnie antyergonomiczne (coś jak połączenie ducha starych polskich programów działających pod DOS-em z estetyką KDE, połączone z małą ilością przycisków na klawiaturze) i obsysają maksymalnie. A Opereczka działa szybko, czysto i, do diabła, ma normalnie rozwiązane wypełnianie formularzy. Już nie boję się ekranu logowania do Gmaila na telefonie komórkowym.

Istnieje też druga, ważniejsza cecha Opery Mini. Nie bierze ona stron bezpośrednio z Internetu, ale przepuszcza je przez serwer, który je optymalizuje. To bardzo pomaga. (Swoją drogą, od pewnego czasu chodził mi po głowie pomysł napisania skryptu, który czyściłby html z obrazków i bajerów. Na całe szczęście ktoś to za mnie zrobił :).)

Szkoda jedynie, że Operę Mini odkryłem tak późno. Tutaj Internet jest, a za chwilę wracam pracować dla Wielkiego Babilonu, w którym, choć sieć jest, etyka korporacyjna wymaga używania Internet Eksplorera (mam nadzieję, że nie ujawniam żadnych tajemnic handlowych w tej chwili). Zatem, nie będę miał przez najbliższy miesiąc potrzeby korzystania z mojego nowego odkrycia.

(Pragnę też wytłumaczyć się z niskiej filozoficzności ostatnio poruszanych tematów: są wakacje, niedługo będę pracował, ciągle nie podniosłem się po letniej sesji, ze szczególnym uwzględnieniem Naczelnego Szołmena IF i szklanego sufitu. Lecz nie martwcie się, czytam Searle'a i zapewne niedługo coś filozoficznego przyjdzie mi do głowy ;-))

28.6.06

Frege a Fitzcarraldo (z teoriomnogościową definicją funkcji w tle)

Jeżeli tropikalne upały, które nawiedziły ostatnio Warszawę, spędza się czytając dzieła semantyczne Fregego (w tłumaczeniu Wolniewicza), nie ma co się dziwić, że skojarzenia ma się co najmniej dziwne. Dlatego nie dziwiłem się wcale, że Frege zaczął mi się kojarzyć przede wszystkim z filmem Fitzcarraldo Wernera Herzoga, z Klausem Kinskym i Claudią Cardinale.



Fitzcarraldo opowiada, jak niektórzy może wiedzą, o miłośniku opery opętanym myślą o wybudowaniu opery z prawdziwego zdarzenia w Iquitos, który aby zdobyć pieniądze na realizację swojego szalonego przedsięwzięcia stara się m.in. przetransportować parostatek przez górę w dżungli, w celu wytyczenia nowej drogi transportu kauczuku. Całość kończy się (jak można było przewidzieć) efektowną katastrofą (Fitzcarraldo nie dogaduje się z Indianami, którzy widzą w statku narzędzie realizacji swojego proroctwa religijnego, więc odcinają go z cum i dryfują w kierunku wielkiego wodospadu), jednak Fitzcarraldo ma jeszcze tyle pieniędzy, aby sprowadzić Caruso i resztę ekipy aby zaśpiewali na łódkach dla niego -- mamy więc happy end. Pikanterii całemu filmowi dodaje fakt, że Herzog bardzo nie lubił efektów specjalnych i na potrzeby filmu zużył dwa parostatki, z czego jeden faktycznie przeniósł przez górę, a drugi puścił z prądem przez wodospad (cały czas filmując w środku).

Dlaczego akurat z tym filmem mi się Frege skojarzył? Frege starał się zrobić coś, co na pierwszy rzut oka (na drugi zresztą też) wydaje się być nieco szalone: stworzyć ideografię, która pozwoliłaby mu zapisywać myśli (tzn. chodzi o to, aby zdania zapisane za pomocą tejże ideografii posiadały tylko jeden określony sens). Nie sądzę, aby ten cel udało mu się w pełni zrealizować (o niedostatkach liniowo uporządkowanych kwantyfikatorów pisze np. Hintikka), jednakże to właśnie dzięki Fregemu logika europejska wyrwała się z okowów sylogistyki, dając Gottlobowi zasłużone miejsce w panteonie obok Arystotelesa, Gödla i Tarskiego. Czyli poniekąd sytuacja podobna do filmu Herzoga: jest happy end, ale na nieco mniejszą skalę niż chciałby główny bohater (pomińmy fakt, że Frege swojego happy endu się nie doczekał).

Gottlob Frege

Za życia Frege był dość mocno niedoceniony (na jego zaawansowane wykłady z ideografii logicznej uczęszczały trzy osoby: Carnap, kolega Carnapa i pewien niewymieniony z nazwiska emerytowany wojskowy), zdarzały mu się też niezłe gafy, jak polemika z nieżyjącym oponentem, Brunonem Kerrym.

Uważany za jednego z ojców założycieli filozofii analitycznej, w niektórych jego pismach nie brak fragmentów całkiem ładnych literacko i wręcz poetyckich, jak na przykład w artykule Myśl. Studium logiczne. Leciutki żar mistyczny da się odczuć, gdy pisze on o Trzecim Królestwie (czyli, mówiąc po ludzku, platońskim niebie).

Wreszcie, miałem pewną zagwozdkę z analizą następującego fragmentu artykułu Co to jest funkcja? (1904):
Osobliwości znaków funkcyjnych, zwanej przez nas nienasyceniem, odpowiada naturalnie coś w samych funkcjach. Je także można nazwac nienasyconymi, pokreślając tym samym ich zasadniczą odmienność od liczb. Nie jest to oczywiście definicja, bo żadnej definicji podać się nie da.

Chciałoby się rzec, że tutaj wielki Frege najzwyczajniej w świecie źle przewidział, bo obecnie byle student filozofii po logice 1 jest w stanie podać teoriomnogościową definicję funkcji jako zbioru par uporządkowanych spełniających warunek jednoznaczności. Przeszukawszy Internet, przeczytałem jednak, że nowoczesną definicję funkcji mieli podać niezależnie Dirichlet i Łobaczewski, w pierwszej połowie XIX wieku. Czyżby Frege aż tak nie zdãżał?

Dalsze poszukiwania dowiodły jednak, że to Wikipedia słabo zdãża. Definicja Dirichleta z 1937 roku jest dość problematyczna (za tym artykułem):
If a variable y is so related to a variable x that whenever a
numerical value is assigned to x, there is a rule according to which a
unique value of y is determined, then y is said to be a function of the
independent variable x.

Cały problem ukrywa się w niewinnym, zdawałoby się, sformułowaniu a rule according to which. Jaka ma być ta zasada? Co to jest zasada? Czy ma ona być obliczalna, czy...? Definicja jest co najmniej problematyczna.

Jak się okazuje, w XIX-wiecznej matematyce była cała wielka dyskusja na temat definicji funkcji. Szukano ,,naturalnej'' definicji funkcji, wszystkie jednak definicje okazywały się za wąskie -- udawało się wymyślić dla nich odpowiedniego potworka.

Nie udało mi się znaleźć, kto w końcu sformułował teoriomnogościową definicję funkcji. W jednym artykule podaje się jako autora Patryka Suppesa, jednak mi się wydaje dość mocno podejrzane, żeby dokonano tego dopiero w 1960 roku. Pytanie to mnie zafrapowało do tego stopnia, że aż wysłałem w tej sprawie list do Pryncypała...

Wracając zaś do Fregego: może się pomylił, ale był to błąd poniekąd wybitny... NIe powinniśmy mieć o to do niego pretensji, tak jak nie będziemy mieli pretensji do adherentów róznych hipotez odnośnie do problemu P vs NP, jak (jeśli) kiedyś wreszcie zostanie rozwiązany.

edit@29/06/2006 11:35: w odpowiedzi na mojego mejla z pytanie o pochodzenie definicji funkcji Pryncypał napisał:
Zgodnie z moim rozeznaniem takie pojęcie funkcji niewątpliwie pojawia się w
Principia Mathematica i bardzo możliwe, że pochodzi od Russella.

Nawiasem mówiąc podane określenie Łobaczewskiego jest zgodne z tym
rozumieniem funkcji.

Póki co jestem uziemiony (nie poświęcę egzaminu z filozofii analitycznej aby jechać przeglądać Principia, a wersja oferowana przez Gógla do przeglądania jest okrojona), więc odwołanie się do autorytetu Pryncypała musi szanownym czytelnikom wystarczyć.