16.9.06

Jak nie należy podróżować do Belgii

...a przynajmniej do Leuven.

Przede wszystkim nie należy podróżować bez rezerwacji. My tak zrobiliśmy i byliśmy z tego powodu bardzo niezadowoleni.

Na samolot byliśmy dużo przed czasem, więc wynudziliśmy się koszmarnie. Etiuda niestety wcale nie wygląda jak Schiphol, Fiumicino czy inne lotniska, które zapamiętałem. Nie ma stu tysięcy sklepów z egzotycznymi rzeczami, które są dużo tańsze niż gdzie indziej, nie ma też dobrego żarcia. Jest za to Coffee Heaven i Baltona. Określenie "dworzec lotniczy" pasuje jak ulał.

Przelot sam w sobie był bezproblemowy -- może było trochę mało miejsca na kolana (z przyczyn ontologicznych w sytuacji awaryjej nie udałoby mi się położyć tułowia na kolanach tak jak było pokazane na ulotce), może nie dawali jeść -- ale świadomość, że się wydało jedynie 130 zł jest w stanie wiele wynagrodzić. Poza tym, lot się odbył planowo, nikt też nie zgubił naszego bagażu. Generalnie, polecam Wizzair.

Charleroi -- cóż, znów bez rewelacji. Lotnisko jak lotnisko. Za to, miła niespodzianka, za 10,40 euro dało się kupić bilet na autobus na dworzec Charleroi Sud i stamtąd do dowolnej stacji kolejowej w całej Belgii.

Pociągi belgijskie -- fajne. Jeżdzą szybko, punktualnie, a na peronie pracownik sam z siebie się zapytał, czy może jakoś nam pomóc (mógł, belgijskie rozkłady jazdy nie są do końca intuicyjne). A Belgia z okien pociągu wygląda zupełnie jak Śląsk. Nasze Intercity jakoś wydaje się bardziej komfortowe (chociaż wolniej jedzie i jest relatywnie droższe).

W Leuven znaleźliśmy się o 23oo -- i tu się zaczęły, że tak powiem, schody. Idziemy od hotelu -- brak wolnych miejsc. Znajdujemy hostel by stwierdzić, że jest zamknięty od kwadransa, ciemno, głucho. Przypadkowo pojawił się tam belgijski policjant -- połaził, poświecił latarką, ale też nie udało mu się niczego wskórać (belgijscy policjanci są bardzo mili, ale chyba jakoś nie zdãżają specjalnie mocno -- skoro nawet nie potrafią sprawić swym autorytetem, aby hostel otworzyli). Policja odjechała, a nasza sytuacja malowała się następująco: ja, żona, dwa plecaki, dwie walizki, totalne zadupie, gdzieś na Zachodzie, najbliższa możliwość czekinu: za siedem godzin. Tutaj muszę nadmienić, że to była już nasza druga doba bez snu -- poprzednią noc spędziliśmy pracowicie na pakowaniu. Niedobrze.

Cóż było robić: bagaż zapakowaliśmy do schowków na dworcu (ich obsługa to też była przygoda sama w sobie) i rozpoczęliśmy nocną wędrówkę po Leuven... Przekonaliśmy się, że belgijski Makdonald to nie do końca to samo co polski: cholernie, nawet jak na belgijskie warunki, drogi, hamburgery niesmaczne, w kiblu automat do mycia rąk, i co najgorsze: liptonajsti była gazowana...

W trakcie naszego spaceru obejrzeliśmy wszystkie ulice... Dosłownie *wszystkie*...

O siódmej piętnaście przyszła do schroniska wreszcie recepcjonistka. Po 41 godzinach wreszcie mogliśmy pójść spać.

Dobra rada -- nie przyjeżdżajcie do Leuven wieczorem, jeśli nie macie zapewnionego noclegu.

A z nowości: byliśmy w Ikei, a mój (nowowynajęty) rower z jakichś dziwnych przyczyn skręca w prawo, co o mało nie wpakowało mnie pod autobus. Będę musiał odbyć męską rozmowę z facetami w Velo (wypożyczalni rowerów). A co najmniej: wymienić rower. Na taki bez prawicowych zboczeń.

Brak komentarzy: